Sezon pilotowania
wycieczek w pełni, jeździmy jak zwariowani gdzie się tylko da przez cały bity
tydzień. Piątek i kolejny wyjazd – tym razem Zamość i Roztocze.
Kiedy usłyszałem z jaką
szkołą jadę na wycieczkę, od razu włączyło mi się ostrzeżenie. Pomyślałem
jednak: ech – uprzedziłeś się bracie, daj im szansę. Czekamy – kierowca jest,
autokar jest, ja jestem grupy nie ma. Nagle po jakichś 15 minutach nadciąga
grupa, ogarnąłem ją wzrokiem i widzę – stanowczo za mało. Przywitałem się z
nauczycielką i zapytałem czy to wszyscy, ona zaś powiedział z przekąsem, że reszta
zaraz przyjdzie. Rzeczywiście po następnych 15 minutach nadciągnęła reszta
wycieczki z panią na czele. Potem zaczęło się usadzanie dzieci – kolejne 15
minut diabli wzięli. No! wreszcie ruszamy. Mamy „w plecy” 45 minut, ale to jest
jeszcze do nadrobienia w programie.
Nie dojechaliśmy daleko –
gdzieś za Krasnystaw, kiedy pani ( nazwijmy ją Berta) zaanonsowała, że
chłopczyk chce siusiu. No cóż ma zrobić to w autobusie? Lepiej żeby zrobił to w
toalecie. Zatrzymaliśmy karawanę i .... no właśnie cała chmara dzieci wybiegła
z autokaru, bo właśnie wszystkim się zachciało. – Okey, nie ma sprawy. Spóźnienie
ma już 60 minut, ale nic to.
Zamość. Wchodzimy do ZOO,
i tak pytam czy chodzimy cała grupą i ja opowiadam o zwierzątkach? "Berta"
zadecydowała, że ona ze swoją klasą będą indywidualnie zwiedzać ZOO. Podałem
godzinę spotkania przy wyjściu i poszedłem z druga panią i jej klasą po
ogrodzie. Dodam, że druga nauczycielka to wspaniała kobitka – jak mówią „z
kościami”. Potem obiad. Oczywiście żeby zmniejszyć koszty wycieczki nie przewidziano
obiadu dla kierowcy i pilota – rozumiem – jest kryzys. Kupiłem sobie 20 dag
salcesonu z ozorków i Kubusia w plastikowej butelce – przecież jest kryzys. Obiad
wg zapewnień "Berty" miał trwać pół godziny, a trwał godzinę i piętnaście minut. Rozumiem
dzieci muszą jeść powoli i dokładnie żuć jedzenie. Jednak program ma swoje
nieubłagane prawa i czas na kolejny punkt kurczy się niemiłosiernie. Po krótkim
spacerze po starym mieście "Berta" zapytała o czas wolny na lody – okey – dzieci muszą
mile wspominać wycieczkę – jest czas wolny na lody. Zbiórka po lodach i
dzieciaczki zbiegły się do mnie i wtedy "Berta" czujnym okiem "pedagoga" zobaczyła
coś okropnego, jedno z „jej dzieci” rozmawia z dzieckiem z drugiej klasy. Podbiegła
szarpnęła za rękę dzieciaka i z wymówką w głosie powiedziała do przestraszonego
malca: - a ty co zapomniałeś gdzie jest twoja pani i twoja klasa? – Wtedy całą integrację
diabli wzięli. Oczywiście przeciągnęła go kilka metrów dalej – do właściwej
klasy, „jej klasy”. UFFFFF! Został strzał z armaty jako niespodzianka i jedziemy „zaliczyć”
ostatni punkt wycieczki – tak zaliczyć, bo czasu zostało na zobaczenie i to pobieżne
kilku wystaw etnograficznych. "Berta" postanowiła jednak, że najpierw zrobi zbiórkę
swoich dzieci i je dokładnie policzy, chociaż dopierutko co wysiadły z
autokaru. Zobaczyła jednak, że ja nie czekając ruszyłem ku wystawom natychmiast
mnie dogoniła. Podeszła do mnie i zażyczyła sobie, żeby „dzieci wysikały się
według listy”. Zrozumiałem, że chodziło
jej o wszystkie dzieciaki i... pomyliłem się. "Berta" stanęła w drzwiach toalety i
sprawdzała niemal z listą w ręku, czy wszyscy zaliczyli przybytek, nie ważne
czy się dziecku chciała – czy też nie.
Wreszcie wróciliśmy! Nie
będę opisywał szczegółowo powrotu i
reszty żenujących wyczynów "Berty". Ważne że wróciliśmy na czas pod szkołę.
Teraz tak mi przychodzi
do głowy myśl – czy aby ta pani powinna być nauczycielką, czy też politykiem? Bo
jak na nauczycielkę jest nadopiekuńcza i dzieciom robi prawdziwą krzywdę nie
pozwalając na integrację dzieci i troszkę kontrolowanej samodzielności. Jak na
polityka zaś to świetnie dzieli dzieci na „prawdziwych uczniów” czyli z jej
klasy i „tych drugich” – oczywiście gorszych.
Ech - tak to politycy podzielili Polaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz