niedziela, 9 czerwca 2013

Nadopiekuńczość – gorsza od faszyzmu.


Sezon pilotowania wycieczek w pełni, jeździmy jak zwariowani gdzie się tylko da przez cały bity tydzień. Piątek i kolejny wyjazd – tym razem Zamość i Roztocze.
Kiedy usłyszałem z jaką szkołą jadę na wycieczkę, od razu włączyło mi się ostrzeżenie. Pomyślałem jednak: ech – uprzedziłeś się bracie, daj im szansę. Czekamy – kierowca jest, autokar jest, ja jestem grupy nie ma. Nagle po jakichś 15 minutach nadciąga grupa, ogarnąłem ją wzrokiem i widzę – stanowczo za mało. Przywitałem się z nauczycielką i zapytałem czy to wszyscy, ona zaś powiedział z przekąsem, że reszta zaraz przyjdzie. Rzeczywiście po następnych 15 minutach nadciągnęła reszta wycieczki z panią na czele. Potem zaczęło się usadzanie dzieci – kolejne 15 minut diabli wzięli. No! wreszcie ruszamy. Mamy „w plecy” 45 minut, ale to jest jeszcze do nadrobienia w programie.
Nie dojechaliśmy daleko – gdzieś za Krasnystaw, kiedy pani ( nazwijmy ją Berta) zaanonsowała, że chłopczyk chce siusiu. No cóż ma zrobić to w autobusie? Lepiej żeby zrobił to w toalecie. Zatrzymaliśmy karawanę i .... no właśnie cała chmara dzieci wybiegła z autokaru, bo właśnie wszystkim się zachciało. – Okey, nie ma sprawy. Spóźnienie ma już 60 minut, ale nic to.
Zamość. Wchodzimy do ZOO, i tak pytam czy chodzimy cała grupą i ja opowiadam o zwierzątkach? "Berta" zadecydowała, że ona ze swoją klasą będą indywidualnie zwiedzać ZOO. Podałem godzinę spotkania przy wyjściu i poszedłem z druga panią i jej klasą po ogrodzie. Dodam, że druga nauczycielka to wspaniała kobitka – jak mówią „z kościami”. Potem obiad. Oczywiście żeby zmniejszyć koszty wycieczki nie przewidziano obiadu dla kierowcy i pilota – rozumiem – jest kryzys. Kupiłem sobie 20 dag salcesonu z ozorków i Kubusia w plastikowej butelce – przecież jest kryzys. Obiad wg zapewnień "Berty" miał trwać pół godziny, a trwał godzinę i piętnaście minut. Rozumiem dzieci muszą jeść powoli i dokładnie żuć jedzenie. Jednak program ma swoje nieubłagane prawa i czas na kolejny punkt kurczy się niemiłosiernie. Po krótkim spacerze po starym mieście "Berta" zapytała o czas wolny na lody – okey – dzieci muszą mile wspominać wycieczkę – jest czas wolny na lody. Zbiórka po lodach i dzieciaczki zbiegły się do mnie i wtedy "Berta" czujnym okiem "pedagoga" zobaczyła coś okropnego, jedno z „jej dzieci” rozmawia z dzieckiem z drugiej klasy. Podbiegła szarpnęła za rękę dzieciaka i z wymówką w głosie powiedziała do przestraszonego malca: - a ty co zapomniałeś gdzie jest twoja pani i twoja klasa? –  Wtedy całą integrację diabli wzięli. Oczywiście przeciągnęła go kilka metrów dalej – do właściwej klasy, „jej klasy”. UFFFFF! Został strzał z armaty jako niespodzianka i jedziemy „zaliczyć” ostatni punkt wycieczki – tak zaliczyć, bo czasu zostało na zobaczenie i to pobieżne kilku wystaw etnograficznych. "Berta" postanowiła jednak, że najpierw zrobi zbiórkę swoich dzieci i je dokładnie policzy, chociaż dopierutko co wysiadły z autokaru. Zobaczyła jednak, że ja nie czekając ruszyłem ku wystawom natychmiast mnie dogoniła. Podeszła do mnie i zażyczyła sobie, żeby „dzieci wysikały się według listy”.  Zrozumiałem, że chodziło jej o wszystkie dzieciaki i...  pomyliłem się. "Berta" stanęła w drzwiach toalety i sprawdzała niemal z listą w ręku, czy wszyscy zaliczyli przybytek, nie ważne czy się dziecku chciała – czy też nie.
Wreszcie wróciliśmy! Nie będę opisywał szczegółowo powrotu  i reszty żenujących wyczynów "Berty". Ważne że wróciliśmy na czas pod szkołę.
Teraz tak mi przychodzi do głowy myśl – czy aby ta pani powinna być nauczycielką, czy też politykiem? Bo jak na nauczycielkę jest nadopiekuńcza i dzieciom robi prawdziwą krzywdę nie pozwalając na integrację dzieci i troszkę kontrolowanej samodzielności. Jak na polityka zaś to świetnie dzieli dzieci na „prawdziwych uczniów” czyli z jej klasy i „tych drugich” – oczywiście gorszych.

Ech - tak to politycy podzielili Polaków.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz