Pokazywanie postów oznaczonych etykietą J.I. Kraszewsk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą J.I. Kraszewsk. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 lutego 2013

Ech, ci dzicy przewodnicy.



Kiedy starałem się zostać przewodnikiem i intensywnie uczestniczyłem w kursie, patronowała mi cały czas moja koleżanka, starsza już stażem (ale nie wiekiem). Spotykaliśmy się, żebym mógł wypytać o szczegóły dotyczące czekającego mnie egzaminu. Ona zaś cierpliwie wyjaśniała mi zawiłości związane z historią naszego miasta. Jakoś pewnego dnia, rozmowa zeszła na zamek stojący na wzgórzu.  Zapytała mnie wtedy czy wiem skąd się wzięły te topory na szczycie bramy. Oczywiście przytaknąłem, bo to wie chyba każde dziecko w mieście. Ona zaś zaczęła mi opowiadać ją przygodę miała z onymi toporami. Siedziała kiedyś przy długaśnych schodach i czekała na swoją grupę. Autokary podjeżdżały, ale żaden nie przywiózł jej turystów. Oczywiście muszę dodać, że my mamy taki zwyczaj, że jesteśmy „oznakowani”, albo identyfikatorem, albo odznaką przewodnicką albo i jednym i drugim. Wiedzieć bowiem wszystkim trzeba, że nasze miasto jest jednym z bodaj 10 miast wydzielonych spod ogólnego oprowadzania i tę usługę w naszym mieście mogą wykonywać tylko licencjonowani przewodnicy, tacy jak my.
Na placu pojawiła się kolejna grupa, ale też nie była to grupa oczekiwana przez koleżankę, więc z nudów zaczęła się przysłuchiwać, co też mówi jeden z tak zwanych "opiekunów grupy" z niedalekiego miasta wojewódzkiego o tym naszym kochanym i starym grodzie. Nagle jeden z uczestników bezceremonialnie zapytał się go:
- „Proszę pana, a co to są za topory na tym zamku?”
- „To herb pana tego zamku.” – bez zająknienia odpowiedział.
Tego już moja koleżanka nie zdzierżyła, bo przecież to żaden J.I. Kraszewsk, tylko symbol więziennictwa carskiego. Podeszła do owego "pilota" i zaproponowała mu (mówiąc przy tym, do całej grupy), że ona ma chwilkę czasu więc może opowie wszystkim prawdziwą historię, zamiast tych wymyślonych przez dyletanta.
Chłopaczyna poczerwieniał cały i natychmiast – jak mógł najszybciej – zniknął z grupą w zamku.
Ciekawy jestem, czy tam też opowiadał równie „ciekawe i prawdziwe” historie jak ta z toporami.
Od tamtej pory nie lubię tzw. „dzikich przewodników”, co wiedzy mają tyle co brudu za paznokciami, za to aspiracje wielkie jak młyńskie koło.




poniedziałek, 11 lutego 2013

Lista obecności.



Zmorą każdego opiekuna wycieczki szkolnej jest liczenie, czy wszyscy uczestnicy znaleźli się w autokarze, po postojach po zwiedzaniu i innych punktach programu. Jako, że zawsze byłem (podobnie jak J.I. Kraszewski) słaby z matematyki, zawsze przerzucam ten ciężar na nauczycielki, lub opiekunki. Inaczej rzecz się ma kiedy jedziemy z dorosłymi. No przecież żaden z pilotów nie będzie robił „obciachu” i liczył, było, nie było dorosłych ludzi.
Zawsze pytamy czy wszyscy już dotarli i czy wszyscy są w autokarze. Jednak wśród pilotów wycieczek opowiadane jest takie oto zdarzenie:
Jeden z naszych kolegów otrzymał zlecenie na wycieczkę z grupą emerytów z rodzinami. Czyli wiele par małżeńskich znalazło się w jednym autokarze, na jednym wyjeździe. Wszystko przebiegało bez specjalnych kłopotów, do czasu zwiedzania jednego z miast na trasie wycieczki. Po powrocie wszyscy zajmują swoje miejsca. Następuje chwilka ciszy i pilot przez mikrofon pyta standardowo:
- „Proszę zobaczyć czy nikomu, nikogo nie brakuje”
Chodziło oczywiście o współpasażerów podróży, czyli przeważnie małżonkę, lub małżonka.
Cisza, jak po śmierci organisty w kościele. Pilot zatem uznał, że wszyscy są i dał polecenie wyjazdu.
Minęło jakieś sto kilometrów, kiedy do pilota podszedł starszy pan i zakomunikował pilotowi:
- „Proszę pana, nie ma w autokarze mojej żony”.
- „Przecież pytałem czy nikogo, nikomu nie brakuje” - rzuca zdenerwowany pilot.
- „Wie pan, mnie jej tam nie brakuje, ale tak naprawdę to jej nie ma.” – ripostuje pasażer.

Od momentu usłyszenia owej anegdoty, nigdy nie zadaję tak nieszczęśliwego pytania, przy „sprawdzaniu listy obecności”