Rzeczywiście. Czasami trafiają się
marudy w grupie i trzeba sobie radzić. Nie ma wyjścia. Tylko, że pewnego razu,
trafiła mi się „maruda”, której ignorować nie mogłam – moja babcia. Podczas jednego
z pięknych sierpniowych poranków, miałam prowadzić grupę turystów i
miejscowych, opowiadając o tradycji jarmarków lubelskich. Na trasę tą,
postanowiła wybrać się również moja babcia, kochana staruszka, która zawsze
służy „dobrą radą”.
Wycieczka ruszyła, a ponieważ
szlak był tematyczny, musiałam zrobić wstęp o początkach handlu na tym terenie.
Nagle za sobą usłyszałam (razem z całą grupą):
-Ale ty to skracaj. Za długo
mówisz.
Grupa, niewtajemniczona, kim jest
owa siwiuteńka babulka, wymieniła się kpiącymi uśmieszkami. Trzeba było ratować
sytuację i honor babci, więc oznajmiłam:
- Dziś po raz pierwszy oprowadzam
babcię.
Po tych słowach większość osób przytaknęła
ze zrozumieniem i mogliśmy spokojnie kontynuować. Tylko, że spokoju nie było,
gdyż do końca wycieczki, co jakiś czas słyszałam za sobą:
- Za szybko.
- Za wolno.
- Głośniej.
- Nie tędy.
- Ciszej.
Już na sam koniec, schowaliśmy się
w cichym, cienistym zaułku. Upał i tego dnia był niesamowity, a ja musiałam już
od dłuższego czasu przekrzykiwać, licznie zgromadzony na Jarmarku Jagiellońskim
tłum. Wtedy to babcia wyjęła z torebki butelkę wody i podała mi ją. Bez słowa przyjęłam napój z wdzięcznością. I wtedy jedna z turystek wykrzyknęła:
- To naprawdę pani babcia!
- Tak. To moja babcia.
- Tak. To moja babcia.
Od tamtego dnia mam twarde
postanowienie: rodzinę „oddaję” kolegom.