Nie tak znów dawno miałem
bojowe zadanie. Polegało ono na tym, że kiedy skończyłem opowieści diabła Czarciwąsa
w Lubelskiej Trasie Podziemnej, miałem się również jako diabeł pojawić na powietrzni
i oprowadzić grupę z podziemi, po zabytkach, które widzieli na makietach. Troszkę
stremowany, bo przecież wystawiałem swe „diabelskie przebranie” na widok
publiczny, a nie miałem żadnej pewności co do reakcji mieszkańców naszego
grodu. Cóż jednak, powiedziało się A trzeba powiedzieć B. Wylazłem z podziemi „diabelsko
pięknie” przystrojony z jakże figlarnymi różkami na głowie oraz ciągnącym się
diablim ogonkiem i czekałem na grupę, która dopiero zbliżała się do wyjścia. Już
po pierwszych reakcjach troszkę mnie zdenerwowanie i trema opuściły.
Mieszczanie bowiem lubią zarówno anielskie istoty opiekujące się Lublinem, jak
i diabły, które ferowały sprawiedliwe wyroki w Trybunale Koronnym.
Grupa wyszła z Podziemi i
zaczęła się opowieść diabelska na powierzchni starego miasta. Wszystko szło jak
po maśle, aż do czasu przejścia przez bramę w Wieży Trynitarskiej. Zazwyczaj
prowadząc wycieczki stawałem tuż koło Archikatedry , w pobliży Archiwum
Państwowego i opowiadałem dzieje budowli. Tak było również i tym razem.
Potoczystą mową przedstawiałem właśnie wydarzenia odbudowy świątyni po pożarze,
kiedy zauważyłem mieszczkę lubelską w starszym wieku przyglądającą mi się
badawczo. Na początku nie zwracałem uwagi, ale widać ciekawość mieszczki była
większa niż moja, zbliżyła się i zapytała:
- Czy diabeł nie boi się krzyża?
No tak! Odwróciłem
się i uprzytomniłem sobie natychmiast,
że tuż za moim ulubionym miejscem do opowiadania stoi wielgachny krzyż.
Nie chcąc „wyjść z roli”
zakrzyknąłem jedynie diabelskie:
- Brrrrrrrrrr, toć nie
zauważyłem onego znaku, brrrrrrrrr ...
I natychmiast (jako że
opowieść właśnie się skończyła) poprowadziłem grupę dzieciaków w stronę „kamienia
nieszczęścia”.
Odwróciłem się jednak,
pomykając w diabelskich susach, i zobaczyłem uśmiechniętą twarz starszej pani. Do
tej pory nie wiem czy z powodu złapania „diabła za rogi” i zapędzenia go w „kozi
(bo nie diabli) róg”, czy też z powodu radości wynikającej z mojej pociesznej
roli jako lubelskiego przewodnika.
Kiedy ją spotkam
następnym razem, będę musiał ją o to zapytać.