sobota, 30 marca 2013

Święcone... dokładnie.


Jako ciekawy świata i tego co w mieście się dzieje, wyruszyłem w Wielką Sobotę, by przyjrzeć się dekoracjom w kościołach. Najbardziej interesowały nie oczywiście Groby Pańskie, których tradycja sięga bardzo dawnych czasów. Jako, że w naszym mieście troszkę tych kościołów jest ruszyłem dziarsko z samego rana, od tych leżących poza centrum do tych położonych w środku miasta. Wkroczyłem właśnie w progi dobrze mi znanego i lubianego kościoła Archikatedralnego pod wezwaniem Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty. Było nie było najważniejszy kościół w mieście, więc punktem honoru niektórych mieszczan jest właśnie w tym kościele brać ślub, chrzcić dzieci, no i oczywiście święcić pokarmy w Wielką Sobotę. Trafiłem tam właśnie w tzw. „szczycie”. Ludziska cisną się solidnie by postawić swój koszyczek na przygotowanym długim stole. Niestety dla spóźnialskich zazwyczaj brakuje miejsca. Co wtedy? Trzeba podejść w miarę jak najbliżej miejsca święcenia i trzymając koszyczek z pokarmami  czekać na poświęcenie. Zazwyczaj księża w tym dniu, po pięknie odmówionej modlitwie nie żałują wody święconej. Obficie mocząc kropidło święcą i pokarmy i przybyłych.
Kiedy dotarłem do Archikatedry właśnie zbliżał się czas święcenia. Ciżba ludzi cisnęła się z koszyczkami. Wśród owych „cisnących się”, była starsza kobiecina, którą można określić również słówkiem „babina” przy całej sympatii do jej osóbki. Starsza uśmiechnięta pani stanęła karnie w kręgu i spokojnie czekała na zakończenie modlitwy poświęcenie. Kiedy ksiądz skończył podniosła koszyczek i dokładnie śledziła, czy woda święcona do niego doleci. Po zakończeniu ceremonii „babina” spojrzała do koszyczka i stwierdziła, że jednak ma wątpliwości czy woda święcona doleciała do niego. Postanowiłem zobaczyć co zrobi. Ona zaś zaczęła wraz ze wszystkimi wychodzić z kościoła i kiedy mijała kropielnicę przy wyjściu, zatrzymała się umoczyła palce i solidnie pokropiła koszyczek, po czym stwierdziła z satysfakcją:
- „NO!”
I zadowolona wyszła z kościoła.
Jak widać z opowiadania, mieszczki lubelskie na wszystko sposób znajdą.

Ze świątecznym pozdrowieniem - przewodnicy lubelscy.

czwartek, 28 marca 2013

Gruszki w Sandomierzu


Podczas mojego pierwszego pilotażu do tego urokliwego miasta, nie czułam się pewnie ani w historii tego miejsca, ani topografii. A więc poprosiłam miejscowego przewodnika, aby nas oprowadził. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Młody człowiek opowiadał bardzo ciekawie z pasją pokazując wszystkie atrakcyjne miejsca.
Dzień był gorący i parny. Szukaliśmy więc, na chwilowe wytchnienie, miejsc przewiewnych i zacienionych gdzie przewodnik kontynuował swoje opowieści.
W parkowym wąwozie rozłożyliśmy się na trawie w cieniu sporej gruszy by dalej, spokojnie wsłuchiwać się w sandomierskie historie. Wtem, nagle spadł z drzewa soczysty owoc po nim następny i kolejne. Zaskoczeni tym „gruszkowym deszczem” zerwaliśmy się na równe nogi by ujrzeć jednego z uczestników wycieczki wspinającego się po gałęzi nad nami.
- „Macie ładne miasto i ciekawe historie, ale najlepsze są wasze gruszki!” – wykrzyknął, przełykając kolejny kęs owocu.


poniedziałek, 25 marca 2013

Jak opowiadanie stało się rzeczywistością.


Kiedy zejdą się przewodnicy, natychmiast zaczynają się opowieści z ich życia zawodowego. Przyznaję czasami robi się taki rejwach, jak na jarmarku na lubelskich Korcach, ale nic to. Ostatnio spotkałem się z koleżanką i oczywiście zaraz zaczęły się opowieści. Jednak jej opowieść przykuła moją uwagę i chciałbym ją tu przytoczyć.
Otóż rzecz działa się w bazylice mniejszej Ojców Dominikanów. Kościół pokrywał półmrok, co wszystkim elementom dekoracji renesansowo – barokowej nadawało szczególnego wyglądu i tajemniczości. Koleżanka właśnie snuła opowieść o ojcu Pawle Ruszlu, jego pracy i działalności, potem opowiedziała o tajemniczym zniknięciu jego ciała wraz z trumną sprzed ołtarza głównego w nocy. Dzieciaczki, które słuchały owej historii, uległy czarowi opowieści, nastrojowi tajemniczości spotęgowanemu owym półmrokiem i rzeźbom na ołtarzach bocznych, spoglądającym na przybyszów. W ciszy kościoła brzmiały słowa koleżanki, która mówiła o tym, jak w czasie zaborów, kiedy świątynia opanowana była przez wojska carskie zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ci którzy nieopatrznie zjawili się w tym miejscu późnym wieczorem, po zapadnięciu zmroku, mogli dostrzec postać dominikanina w białym habicie wędrującego po  nawach kościoła. Zdążyła wypowiedzieć te słowa, kiedy z zakrystii wyszła postać odziana w biały habit, prawie bezszelestnie zbliżyła się do grupy słuchających dzieciaczków, by przejść do stojącego w ciemnej kaplicy konfesjonału.
Dzieciaki stały jak wryte, niektóre nawet wstrzymały oddech i wszystkie były przekonane, że właśnie widzą postać ojca Pawła Ruszla, błądzącego jak wieki temu po zakamarkach świątyni.
Zupełnie przypadkowe zdarzenie pozostawiło w pamięci tych młodych turystów niezapomniane wrażenie. Ja dodam od siebie jedno: Lublin to zaczarowane miasto, tutaj wiele się może wydarzyć. 



sobota, 23 marca 2013

Garniator


Garniator...
Mali turyści zadają duuuuuuuuuuuużo pytań, ale też ciekawie na niektóre odpowiadają. Razu pewnego spacerowałam z takimi maluchami po Starym Mieście i tak sobie rozmawialiśmy, jak to dawno, dawno temu żyło się w Lublinie... Opowiadałam właśnie jak to kolorowo na naszych lubelskich jarmarkach bywało, jakie to piękne materiały sprzedawano na rynku, jakie piękne z tych materiałałów panie szyły sobie suknie... Dzieci bawiły się dobrze, wymyślały kreacje dla siebie, wybierały kolory... „To jak myślicie kto szył te piękne suknie?” - zapytałam. Hm, hm, hm... „To ja wam podpowiem – Jak tata chciałby uszyć sobie garnitur, to do kogo pójdzie?”. „Do... GARNIATORA” - krzyknął zadowolony mały chłopiec!
Ps. Tak sobie później myślałam, że też wsztrzeliłam się w dzisiejsze czasy z tym pytaniem:)


czwartek, 21 marca 2013

Kierowca, pilot i ...GPS

Któregoś dnia w trakcie wycieczki kierowca opowiedział mi takie zdarzenie:
- Wiesz… Dostałem niedawnoezlecenie na jednodniowa wycieczkę do Bałtowa. Słyszałeś o tym Jura Parku?
- No, tak. Jura park w Bałtowie znane miejsce. Byłem tam w zeszłym roku na objeździe po świętokrzyskim.
- Właśnie, spotykamy się rano, przychodzi pilot, dzieciaki, nauczyciele. Wszyscy wpakowali się do autokaru. No to nastawiłam GPS na Bałtów i ruszyliśmy. Nawet nie jechaliśmy daleko. Niecała godzina i byliśmy na miejscu.
-Godzina? Tam się jedzie trochę dłużej.
-Ano godzina. Zajeżdżamy i okazało się, że to jakaś dziura. Nie było żadnych oznaczeń gdzie do tego parku dojechać…
-?
- …Zatrzymywaliśmy się i ten pilot zaczął się dopytywać miejscowych, gdzie to jest. Nikt nic nie wiedział. Zaczęliśmy się zastanawiać, o co chodzi. Nauczycielki zaczęły się dopytywać, o co chodzi. I wtedy sprawdziłem na mapie.
-?
- No i, słuchaj, okazało się, że owszem do Bałtowa dojechaliśmy… Ale w województwie lubelskim!
- Ha, ha! I żaden z was się nie zorientował?
- A ni ja, ani on. Nauczycielki, to myślałem, że nas zjedzą.

Taaak… Nie ma to, jak dobre przygotowana trasa…Tradycyjnie, z mapą w ręku.


wtorek, 19 marca 2013

Podróże kształcą...


Kiedy w czasach swojej młodości spotykałem się jako wycieczkowicz z przewodnikami, wtedy zawsze przed oczami miałem wspaniała kreację pani Aliny Janowskiej, jako przewodniczki malborskiej w filmie „Pan Samochodzik i Templariusze”.
Pani Alina w doskonały sposób przedstawiła wielce znudzoną i zmęczoną przewodniczkę w środku sezonu turystycznego, której mylą się ilości osób w grupie i opowiada całą historię tak szybko i beznamiętnie, by jak najszybciej zakończyć pobyt z grupą, bo niedługo zamykają muzeum, a ona uda się wreszcie na zasłużony odpoczynek do domu. Długi czas myślałem, że cała ta kreacja stworzona została na potrzeby filmu. Do czasu jednak.
Oto udałem się na swoją rodzinną ziemię, jako pilot wycieczki młodzieżowej (dzieci z klasy VI szkoły podstawowej) i w planie mieliśmy zwiedzanie skąd inną ślicznego pałacu tuż, tuż po konserwacji. Bardzo się ucieszyłem, bowiem po pierwsze lubię takie rzeczy, po drugie pierwszy raz mogłem zajrzeć tam do środka. Przybyliśmy przed wejście do pałacu i tam przywitała nas całkiem młoda osóbka pani przewodniczki. Ucieszyłem się, bo pomyślałem, jeśli młoda pewnie ciekawie opowiada. Nie zdążyłem dokończyć myśli kiedy usłyszałem:

- „Znajdujemysięprzedpałacemnadportalemdziewczynananiedźwiedziuktórasymbolizuje....”

Dosłownie jak ciurkająca z kranu woda, albo nastawiona na troszkę szybsze obroty płyta, której nie sposób zatrzymać. Natychmiast przed oczami wyobraźni ujrzałem postać pani Aliny w słomkowym kapeluszu i ciemnych okularach we wspomnianym wyżej filmie. Prawdę powiedziawszy szczęka mi opadła i tak pozostałem kilka minut, w czasie których to moja grupa zniknęła wydłużonym kłusem w czeluściach pałacu. Pozostałem tak oniemiały, aż wreszcie postanowiłem wykorzystać ten moment na kawę. zdążyłem ją zamówić i otrzymać do stolika, kiedy właśnie pani przewodnik zakończyła „oprowadzanie” i zniknęła tak cicho jak się pojawiła.
Tylko dzieci pytały się mnie później w autokarze:

- „Proszę pana, a co to była za pani, co nas po tym pałacu tak goniła?”

Postanowiłem sobie w duszy: nigdy, przenigdy nie będę odwalał takiej chałtury, bo to poniżej naszej lubelskiej przewodnickiej godności.


niedziela, 17 marca 2013

Strzeżonego, Pan Bóg strzeże...Spokoju



Często, kiedy grupa jest już wprowadzona w dobry nastrój, przestaje „bać się” przewodnika. Zaczynają wtedy zadawać pytania, niekoniecznie już związane z zabytkami czy historią. Bardzo często dopytują się czy pracuje tylko jako przewodnik, kim jestem z wykształcenie i gdzie w takim razie pracuję. Pytania o moją pracę, są dla mnie bardzo niezręczne. Na co dzień pracuje w wielkiej firmie, posiadającą ponad 15 milionów klientów i każdy miał, ma, bądź będzie maiła coś z nią wspólnego. I o ile są to dobre doświadczenia, to pół biedy. Gorzej, jeśli doświadczenia są złe. I choć "żadna praca nie hańbi", na takie pytania odpowiadam wymijająco. Mówię, że jako przewodnik pracuję tylko dla przyjemności, natomiast, na co dzień pracuję w wielkiej firmie, ale nie powiem jakiej, gdyż pracuję w dziale płatności. A ponieważ, wszyscy są już w dobrym nastroju, więc przyjmują to jako żart i temat się kończy. Może komuś wydawać się to niegrzeczne, ale zaraz zrozumiecie, dlaczego tak robię.

Pewnego dnia, kierownictwo mojej firmy, podjęło nie do końca przemyślana decyzję. W efekcie klienci zostali postawieni w niezbyt komfortowej sytuacji. Trzeba było całą sprawę odkręcać, ale narażało to klientów na niedogodności, a nas pracowników na mnóstwo dodatkowe pracy i stresu. Tak się złożyło, że był środek sezonu i nasze miasto odwiedzało mnóstwo turystów. Ja również sporo oprowadzałam. Trafiła mi się pewna wesoła grupa i zaczęliśmy zwiedzanie miasta. Już po dobrych dwóch godzinach, padło to straszne pytanie:
-A pani to pracuje głównie jako przewodnik?
Odpowiedz była standardowa. Kilka osób wysłało do mnie porozumiewawczy uśmiech (bo przecież każdy kto pracuje ma nad sobą szefa) i poszliśmy dalej. Akurat czekała nas „długa prosta”, bez przystanków, więc ludzie zaczęli rozmawiać ze sobą na różne tematy. I wtedy usłyszałam za sobą jednego z "moich" turystów:
-A wiesz Zdzisiu, że te s… to mi zafundowali ( tu podał nazwę, owej „nieprzemyślanej decyzji kierownictwa”). Wiesz, co ja przez to miałem? A tu mi jeszcze bezczelnie p..baba (…) Jakbym dorwał takiego s…, jednego z drugim, to bym mu nogi…
-A ja miałem słuchaj tą samą sytuacje…Te oszusty, złodzieje…
I tak przez całą drogę.

Miałam wielką ochotę uciec w pierwszą lepszą uliczkę. Ale tylko zacisnęłam zęby, modląc się, żeby wycieczka skończyła się jak najszybciej. A przy okazji, gratulując sobie przezorności.




piątek, 15 marca 2013

Czy jedzie z nami pilot?

Czy jedzie z nami pilot?
Pierwszej wycieczki nie zapomina się... Było to kilka lat temu. Niedługo po zdanym pilockim egzaminie, miałam pojechać na wycieczkę! Nie powiem, trudno było znaleźć biuro, które zaufa i przyjmie bez doświadczenia (przecież kiedyś trzeba zacząć!). Jednak znalazłam! Wycieczka integracyjna – pilotaż grupki dorosłych z pewnej dużej firmy. Kierunek – Bieszczady. 
Plan był taki: Jedziemy na dwa autokary. Jeden pilotuje ja, drugi inny pilot. Wyjeżdżamy jednak razem, jednym autokarem z Lublina, zatrzymujemy się na parkingu w Rzeszowie, a tam ma czekać (!) na mnie już drugi autokar, z „moją częścią grupy”, którą mam pilotować kilka dni po Bieszczadach... 
Nadszedł mój wielki dzień – wyjeżdżamy z Lublina, dojeżdżamy do Rzeszowa przed czasem, robimy grupie postój i czekamy na mój autokar. Czekamy, czekamy, czekaaaamy, nie ma... Dzwonię do kierowcy: „ Dzień dobry! Jestem pilotem wycieczki dadadadada, proszę mi powiedzieć kiedy dojedzie Pan do Rzeszowa?:)”. „Do Reszowa – rzecze zadziwiony kierowca – Ja już do Sanoka dojeżdżam!”. „YYYYY, EEEE, YYYYY... Jak to? Miał mnie Pan zabrać w Rzeszowie!”. „Tak? Oj widzi Pani – wczoraj zamieniłem się z kolegą, to On miał jechać, ale nie mógł, no i nic mi nie powiedział, ze Pani w Rzeszowie będzie. Nie wiedziałem... to może, może zaczekamy na Panią w Sanoku?”. „Może? ...”. Cóż – wiele zagadnień omawialiśmy na kursie pilockim. Co zrobić gdy mikrofon nie działa? Co zrobić kiedy turysta się spóźnia? Co zrobić.. Co zrobić... Jednak nikt nie mówił – Co zrobić, kiedy kierowca uprowadza Ci grupę:)

... rowerowy

Czasami gdy się chce omówić infrastrukturę turystyczną krótko i soczyście, na usta ciśnie się:
"A niech to szlaK...!"
A te bywają znakowane przy pomocy tabliczek i ... ciemniejszego koloru trawy (do pasa niemal sięgającej).




poniedziałek, 11 marca 2013

Strach ma wielkie oczy.

Kiedyś dość dawno temu, zadzwoniła moja ówczesna szefowa. która rozdzielała wycieczki przewodnikom i tak do mnie mówi:
- „Weźmiesz grupę, której nikt nie chce?”
Jako że znalazłem się naówczas w dość kiepskiej kondycji finansowej to mówię jej:
- „Jasne, co będzie to będzie.”
Kiedy otrzymałem zlecenie, szefowa uświadomiła mnie, że to jest grupa pracowników Biblioteki Głównej ze stolicy. W tym momencie przestałem się dziwić, że jej nikt nie chciał, pewnie mają wiedzy ze trzy razy więcej niż my, siedząc w księgach wszelakich. No, to będzie ciężko – pomyślałem sobie, ale jak mawia jeden z moich kolegów: „przewodnik t nie komandos, on musi sobie dać radę”, poszedłem do domu przygotować się solidnie do przyjęcia tej grupy. Przewertowałem wszystkie notatki, wszystkie dostępne przewodniki i ostatnie dane statystyczne dotyczące ludności i bezrobocia. Wreszcie uznałem, że jestem już przygotowany.
W ustalonym dniu przybyłem na miejsce spotkania, oczywiście pół godziny przed ich przyjazdem, by jeszcze sobie przejrzeć ostatni raz najważniejsze informacje o mieście. Wreszcie przyjechali. Z autokaru wysypała się grupa młodych roześmianych ludzi. Przyjąłem ich godnie, zaczynając od uchylenia kapelusza i kiedy już dotarliśmy na szczyt schodów zamkowych, nieśmiało zapytałem skąd przybywają (tak jakbym nie wiedział) i jaką firmę reprezentują. Kierownik grupy udzielił mi odpowiedzi, że są ze stolicy i owszem z Biblioteki Głównej, ale Rolniczej...
Odetchnąłem, czegoś mnie jednak na tym ogrodnictwie nauczyli, więc cała reszta czasu przeznaczonego na zwiedzanie przeszła miło, przeplatana wymianą informacji na temat roślinności i upraw.
Jak powiada stare przysłowie:
„Strach ma wielkie oczy, ale zatwardzenie jeszcze większe”.



Jak czarcia łapa ludzi zmieniła.


Najtrudniejsze do oprowadzania są zorganizowane wycieczki biznesmenów.
Pewnie ktoś zaraz zapyta dlaczego? Ano tacy biznesmeni w czasie wycieczki wyglądają następująco: 
ciemny garnitur koszula pod krawatem, w przypadku kobiet garsonka i szpilki, no i w jednej ręce teczka z dokumentami, w drugiej zaś druga teczka z laptopem. 
Oczy utkwione przed siebie nieruchomo, myśli błądzące koło kolejnego pomysłu na zarobienie pieniędzy i stanie się człowiekiem miesiąca dla firmy...
Żebyśmy nie wiem co robili, to i tak nasze opowiadania trafiają w „watę” obojętności. 
Przecież oni wszystko wiedzą, wszystko widzieli, a to że uczestniczą w tej wycieczce to zwykła zawodowa uprzejmość, wobec swoich szefów, którzy im to przygotowali.
Postanowiłem się jednak nie poddawać. Na mur obojętności, natrafiłem już w zamku, w naszym muzeum, ale z wrodzonej ciekawości uczyniłem drugie postanowienie: zrobić eksperyment. 
Otóż, kiedy grupa karnie podążyła za mną na piętro, ustawiłem ich tak, żeby mogli oglądać wyłącznie mnie na tle białej ściany i zacząłem opowieść. Wymyśliłem sobie, że bajki to każdy lubi więc opowiadałem im o sądzie diabelskim i złym szlachcicu, co przekupił palestrę. Zauważyłem pierwsze oznaki zainteresowania, wszak łapówkarstwo, zwłaszcza takie historyczne, jest jakby tym elementem życia zawodowego, z którym mogą się niestety spotkać, choćby nie wiem jak nie chcieli. Właśnie doszedłem do momentu w mej opowieści jak to diabły opanowały sąd lubelski i jak postawiły sławetną pieczęć w postaci czarciej łapy.

- „Stół ów zachował nam się i zachowała się również na nim wypalona czarcia łapa, stoi tam!” – rzekłem z naciskiem i ręką wskazałem olbrzymi mebel stojący w kącie Sali.
- „Pójdźcie i obaczcie go przymierzcie może któraś z waszych łapek będzie pasowała...” dodałem na koniec.

I co?
Hehehehehe. Ruszyli niemalże kłusem do owego stołu i... w pewnym momencie zatrzymali się i gruchnęli szczerym śmiechem. udało się wyrwałem ich z tego letargu, w jakim się znajdowali.
Zaraz po zwiedzeniu muzeum poszli natychmiast do autokaru, zostawili swoje teczki i laptopy i już z zupełnie innym nastawieniem u uśmiechami na twarzach ruszyli na zwiedzanie grodu.

Tak, tak kochani bajki i legendy czynić cuda potrafią, spróbujcie sami.



sobota, 9 marca 2013

Lubelski kogucik.


Jaką siłę i moc mają lubelskie legendy? 
Przekonacie się za chwilę sami. Przypadła mi kiedyś grupa wycieczkowa dziewcząt z katolickiego liceum żeńskiego, z jednego z miast południa Polski. Przyjechały do nas z opiekunem, którym był ksiądz. Dziewczęta bardzo uważnie słuchały i zadawały całe mnóstwo bardzo mądrych pytań. Już prawie kończyliśmy zwiedzanie i przyszła pora na opowieści o Wieży Trynitarskiej. Przedstawiłem całą historię owego zabytku i wtedy przyszła mi do głowy myśl, żeby opowiedzieć, prawie dorosłym pannicom, legendę o kogutku na wieży. Zanim jednak to zrobiłem, zacytowałem wspaniały wiersz Józefa Czechowicza i dopiero kiedy nastrój był odpowiedni zacząłem snuć legendę. Mówi ona zaś o tym, że jeśli panna i dziewica (ma się rozumieć w jednym ciele) przejdzie przez tę bramę pod wieżą, to kogut zakręci się i zapieje. Zrobiłem smutną minę i powiedziałem, że jak do tej pory to ja nie słyszałem, że by kogutek z wieży piał, po czym zaraz dodałem:

- „No to co dziewczyny, próbujemy?”

Spojrzały po sobie i ruszyły w ślad za mną. Daleko nie uszliśmy. Tuż, tuż przez wejściem w bramę zatrzymały się i zaczęły wypychać jedna drugą, a żadna z nich przejść nie chciała. Ksiądz tylko się uśmiechnął i po cichu do mnie powiedział:

- „Niedługo pierwszy piątek miesiąca, to się dopiero nasłucham.”

No cóż, każdy lubi bajki i legendy, a co dopiero podlotki, ale żeby aż tak się tym przejmować?...



Rodzinę „oddaję” kolegom



Rzeczywiście. Czasami trafiają się marudy w grupie i trzeba sobie radzić. Nie ma wyjścia. Tylko, że pewnego razu, trafiła mi się „maruda”, której ignorować nie mogłam – moja babcia. Podczas jednego z pięknych sierpniowych poranków, miałam prowadzić grupę turystów i miejscowych, opowiadając o tradycji jarmarków lubelskich. Na trasę tą, postanowiła wybrać się również moja babcia, kochana staruszka, która zawsze służy „dobrą radą”.

Wycieczka ruszyła, a ponieważ szlak był tematyczny, musiałam zrobić wstęp o początkach handlu na tym terenie. Nagle za sobą usłyszałam (razem z całą grupą):
-Ale ty to skracaj. Za długo mówisz.
Grupa, niewtajemniczona, kim jest owa siwiuteńka babulka, wymieniła się kpiącymi uśmieszkami. Trzeba było ratować sytuację i honor babci, więc oznajmiłam:
- Dziś po raz pierwszy oprowadzam babcię.
Po tych słowach większość osób przytaknęła ze zrozumieniem i mogliśmy spokojnie kontynuować. Tylko, że spokoju nie było, gdyż do końca wycieczki, co jakiś czas słyszałam za sobą:
- Za szybko.
- Za wolno.
- Głośniej.
- Nie tędy.
- Ciszej.

Już na sam koniec, schowaliśmy się w cichym, cienistym zaułku. Upał i tego dnia był niesamowity, a ja musiałam już od dłuższego czasu przekrzykiwać, licznie zgromadzony na Jarmarku Jagiellońskim tłum. Wtedy to babcia wyjęła z torebki butelkę wody i podała mi ją. Bez słowa przyjęłam napój z wdzięcznością. I wtedy jedna z turystek wykrzyknęła:
- To naprawdę pani babcia!
- Tak. To moja babcia.

Od tamtego dnia mam twarde postanowienie: rodzinę „oddaję” kolegom.


czwartek, 7 marca 2013

O autorytet, to przewodnik jednak musi dbać


To nie jest tak, że przewodnik tylko mówi. Zdarza się, że w danej grupie, znajduje się osoba, której naprawdę warto wysłuchać. Ktoś może mieszkał kiedyś w danym miejscu i powie nam jak się zmieniło. Ktoś inny spotkał jakąś ciekawa osobę. Może opowie jakąś śmieszną anegdotę. Jeszcze ktoś inny jest pasjonatem i akurat może nam przekazać wiedzę z danego tematu. Zdarza się, że historie zasłyszane w ten sposób dołączam do swojego „repertuaru”. Oczywiście, jeśli ta osoba naprawdę ma coś ciekawego do powiedzenia.

Niestety zdarza się czasem, że w grupie znajdzie się ktoś, kto wszystko wie lepiej. Na szczęście zdarza się to niezwykle rzadko, gdyż mimo wszystko przewodnicy cieszą się autorytetem. A jednak…
Trafiłam kiedyś na grupę plastyczną, aczkolwiek amatorsko plastyczną. Przy okazji odwiedzin w muzeum pomyślałam, że zabiorę ich na małą ekspozycję, zawierającą zbiór ikon. W śród nich wystawiony był eksponat, ze preparowaną przez konserwatorów ikoną, na której widoczne były wszystkie etapy jej powstawania. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Zaczęłam więc omawiać każdy etap po kolei. Wszyscy uważnie słuchali i zadawali pytania. Kiedy już prawie skończyłam, wtrąciła się jedna z pań, która od początku wycieczki, „kręciła nosem”.
- Przepraszam, że pani przerwę, ale chciałam dodać, że to jest nowoczesny sposób malowania ikon. Kiedyś czytałam w jednej gazecie…
Tu, owa pani zaczęła swój wywód, który okazała się jednak powtarzanymi przez laików domysłami. Mimo to wysłuchałam wypowiedzi do końca, poczym zbiłam jej argumenty i wytłumaczyłam, że gdyby ikony powstawały tak jak to opisała, to żadna by do naszych czasów nie przetrwała. Po tym uznałam temat za zakończony i skierowałam się do wyjścia. I właśnie wtedy dotarł do mnie ”teatralny szept” owej pani:
-Ja się z tą panią nie zgadzam, bo to i tamto.
Cóż, na wiele rzeczy można nie zwracać uwagi, ale o autorytet to przewodnik jednak musi dbać. Zwłaszcza, jeśli ktoś podważa go przy całej grupie. Specjalnie zabrałam grupę jeszcze do jednej, na ogół pomijanej sali i zaczęłam swoją wypowiedź głośno i dobitnie:
-Ponieważ z wykształcenia jestem historykiem sztuki…
Do końca wycieczki miałam spokój.

środa, 6 marca 2013

40 : 20 = 3



Któregoś dnia, jechałem z grupą 60-ciu maluchów. Obłęd! Głośno, gwarnie, krzyki, piski, wrzaski. Głowa boli od samych wspomnień. Ale cóż było robić? Praca to praca. W planie mieliśmy wejście do pewnego muzeum. To też zajechaliśmy na parking i z tą grupą 60-ciu, krzyczących maluchów wylewamy się z autokaru. I zaczęło się:
- A pójdziemy do toalety?
- A kiedy będzie obiad?
- A kiedy będą pamiątki?
-A długo tu będziemy?
- A Paweł poszedł za autokar się schować!
- Ona mnie popchneła!
- A tata Marcina powiedział…
Trzeba było zebrać te 60-ąt maluchów, dobrać w pary i policzyć. Jak już po dłuższej chwili udało się tego dokonać, ruszyliśmy do obiektu.
Dodam tylko, że nie był to początek wycieczki i wszyscy, wraz z opiekunami, mieliśmy już serdecznie dosyć. Cała 60-cio osobowa zgraja również. W końcu, dzieciom nie służy zamknięcie w ciasnym autokarze przez kilka godzin.
Doszliśmy do muzeum i udałem się do kas.
-Ile grupa liczy?
Trudno mi powiedzieć, dlaczego odpowiedziałem, że 40. Pani tylko popatrzyła na całą ”zgraję” i bez słowa wydała bilety.

A najbardziej zadziwiające jest to, że w kasie była również jedna z przewodniczek, która po wydaniu biletów, przez kasjerkę, wyszła nas oprowadzić. Kiedy zebraliśmy się, zawyrokowała, że musi nas podzielić w grupy po 20 osób. I nikogo nie zdziwiło ( mnie również ), że 40 podzielić na 20 dało 3!

Widocznie w muzeum nie było to pierwsza 60-cio osobowa wycieczka szkolna w tym dniu…


wtorek, 5 marca 2013

Radzieckie bułeczki



W założeniu tego bloga było, aby zachować pewne nasze historie w pamięci i by móc podzielić się nimi w innymi. Z czasem okazało się, że nie sposób nie przywoływać historii zasłyszanych od przyjaciół, kolegów, współpracowników. Wybaczcie więc nam, jeżeli od czasu do czasu przytoczymy opowiadania nie nasze, ale jednak związane z podróżami lub turystyką.
Wczoraj, na imieninach u mojego dziadka (bo dziadziusiowi na chrzcie  „Kaźmirz” dano), przypomniano mi pewna niezwykłą historię.
Bliska znajoma moich dziadków, wybrała się do Moskwy, na zorganizowane sympozjum medyczne. Muszę jednak nadmienić, że działo się to, jakbyśmy powiedzieli, w czasie „głębokiej komuny”. Młodszym czytelnikom nadmienię, że były to takie dziwne czasy, kiedy każdy obcokrajowiec odwiedzający stolicę Związku Radzieckiego, najczęściej otrzymywał swojego opiekuna. W niektórych wypadkach przysługiwał opiekun na grupę. Opiekun ten miał za zadanie dopilnować, żeby się nie zobaczyło tego, czego się nie powinno, bądź też przekazywać „do swoich”, opinie turystów niezgodną z założeniami marksizmu i leninizmu. Ale wróćmy do opowieści…
Podczas owego pobytu w Moskwie, lekarze zakwaterowani byli w eleganckim hotelu i oczywiście należycie karmieni. I nic nie działo by się nadzwyczajnego, gdyby nie to, że przez cały pobyt, podawano w trakcie posiłków tylko jeden rodzaj pieczywa. Pieczywo to stanowiły bułeczki, podobno bardzo smaczne. W trakcie pewnej z kolacji, jeden z gości nieopatrznie, zbyt głośno zażartował:
- A co to? W Rosji nie ma innego pieczywa?
W normalnej sytuacji, nikt by nawet nie zapamiętał tej wypowiedzi. Ale nie w Związku Radzieckim…Taka zniewaga nie mogła zostać niezauważona!
Niby nic z początku się nie działo. Sympozjum się skończyło, uczestnicy spakowali się i ruszyli w drogę do swoich krajów, miast, domów. Jednak grupa polskich lekarzy nie przekroczyła granicy tak szybko. Zatrzymano ich i umieszczono w jakimś budynku przy przejściu granicznym. Ludzie oczywiście próbowali się dopytywać, dlaczego nie mogą przekroczyć granicy, ale funkcjonariusze milczeli uparcie.
Nie chcę skłamać, ile owa niedogodność trwała. Z pewnością grupa spędziła przy granicy, co najmniej jedną noc. W każdym razie, z oczekiwania wyrwało ludzi pewne zamieszanie. Po pewnym czasie, na plac za ośrodkiem, gdzie rezydowała owa grupa, zaczęły zjeżdżać samochody dostawcze. A samochody te wypchane były po brzegi najróżniejszym pieczywem: bułeczkami, chlebami, kajzerkami, drożdżówkami i bagietkami. Wszystkie wypakowano, na wielka plandekę, i oznajmiono oniemiałym ludziom:
-  W Związku Radzieckim, jak sami widzicie, mamy przeróżne pieczywo. Ale my, dawaliśmy wam NAJLEPSZE.






niedziela, 3 marca 2013

Ech! Te pamiątki z wycieczek.


Cały sezon wycieczkowy spędzam w trasie, a na takich wycieczkach najważniejsze są dwie rzeczy: jedna to zjeść hamburgera w sieci szybkiego jedzenia, druga zaś to pamiątki.
Jeśli chodzi o to „szybkie jedzenie”, to złośliwcy twierdzą, że to jedyne miejsce na świecie, gdzie można zjeść kotleta, na którego składa się mięso z 350 krów. Odpuścimy sobie jednak ten temat, a poświęcimy się pamiątkom.

Prawdę powiedziawszy to zmora wszystkich wycieczek. Wyobraźcie sobie, że grupa 45-50 dzieciaków wpada po zwiedzaniu jakiegoś obiektu i oczywiście obowiązkowym zakupie „pamiątek” i tylko połowa z nich trzyma w dłoniach łuk z obowiązkową strzałą w zestawie, druga zaś posiada drewniane miecze, topory, czy pały zbója Madeja. Kierowcy na taki widok dostają gęsiej skórki i natychmiast przypominają sobie ceny każdej z szyb w autokarze. Dzieciaki bowiem od razu próbują swoją broń i jeden drugiemu pokazuje jakim to on jest szermierzem, czy Robin Hood`em. Mnie osobiście drażnią niesamowicie kuleczki, które przy zderzeniu wydają trzask i zapach zgoła piekielny.

Chcąc uniknąć spięcia na linii kierowcy, nauczyciele i dzieciaki postanowiłem pewnego razu opowiedzieć o owych pamiątkach i pokazać że można również dostać rzeczy piękne i wartościowe. Tłumaczyłem, tłumaczyłem i prosiłem, żadnych łuków, toporów, czy mieczy.
Młodzież ze zrozumieniem pokiwała głowami i przytaknęła, że rzeczywiście mam rację. Kiedy przyszedł czas na pamiątki ruszyli kłusem ku straganom, pomni moich nauk i wyjaśnień. Po upływie czasu przeznaczonego na ten cel, zrobiłem zbiórkę przed autokarem. Ku mojemu zdziwieniu nie było żadnych mieczy, żadnych toporów, żadnych łuków. Za to każdy prawie dzierżył w dłoni (dziewczynek nie wyłączając), proce, „katany” japońskiego samuraja z lichej blaszki i.... sztuczne oczy w pojemniczkach, znikające plamy i temuż podobne gadżety. Ponadto jedno z dzieci podeszło i powiedziało:
- „Miał pan rację, tamto to byle jakie, zaraz się łamało, a to pan zobaczy...” i podsunął mi pod nos „krwistego gluta” z okiem w środku, spokojnie drgającego na umorusanej ręce.

Ręce mi opadły! Widocznie wszyscy muszą przez to przejść, jak przez choroby wieku dziecięcego.



"Targowe" pamiątki



Zawsze, kiedy wybieram się do Lwowa, staram się odwiedzić, choć na chwilę tamtejszy targ. Jest to mały targ w okolicy opery. Zawsze można znaleźć tam jakieś skarby do przywiezienia czy to dla siebie na pamiątkę, czy jako prezent dla rodziny. I to wszystko za parę groszy.
Pewnego pięknego dnia, moją uwagę zwróciło stoisko z jakimiś bibelotami. Od razu wypatrzyłam furażerki z doczepionymi, kolorowymi znaczkami „CCCP” i obowiązkowym sierpem i młotem. Co prawda nie znam się na mundurach, ale pomyślałam, że mój domowy historyk ucieszy się z bolszewickiej furażerki. Niewiele się zastanawiałam i szybko wybrałam jedną z nich, tą najlepiej zachowaną. Na odchodne, przymierzyłam ją jeszcze, szczerząc zęby do znajomych. Wtedy pan, który właśnie mi ją sprzedała, starając mi się przypodobać oznajmił:
-Oho! Jak Marusia!
(Na myśli miał oczywiście bohaterkę jednego z polskich seriali „Czterej pancerni”)

Po powrocie do domu przy wypakowywaniu rzeczy, trafiła mi w ręce owa bolszewicka furażerka. Przywdziałam ją szybko i pobiegłam do mojego domowego historyka.
- I co? – zagadnęłam – Wyglądam jak Marusia?
Cóż… Mój domowy historyk przyjrzał się z politowaniem:
-Raczej jak Brunhilda. To niemiecka furażerka z doczepionym radzieckim znaczkiem.



 

sobota, 2 marca 2013

Zemsta przewodnika.



Pozwolicie, że tym razem przeniesiemy się do.... pięknego Krakowa.
Jeden z krakowskich przewodników opowiadał mi kiedyś zdarzenie, jakie miało miejsce w jego pięknym mieście. Otóż prowadził on kiedyś wycieczkę japońskich turystów. Oczywiście aparaty ich szalały w każdym niemalże miejscu, i dociekliwie dopytywali się o poszczególne zabytki. Trafiła się tam jednak grupa malkontentów, zapewne grupa biznesmenów, znudzona wszystkim dookoła. Kiedy zbliżyli się do Kościoła Mariackiego, przewodnik opowiada jego dzieje i napomknął, że budowano i przebudowywano go prawie 450 lat. Na co jeden z takich malkontentów, oczywiście za pośrednictwem tłumacza stwierdził:

- „A u nas takie coś zbudowaliby w ciągu 4 lat.”

Troszkę się przewodnik zdenerwował, ale nic to, postanowił nic sobie z tego nie robić. Prowadzi grupę pod Sukiennice. Pomny zaczepki, postanawia zaskoczyć turystę i powiada, że budowali je właśnie 4 lata (choć to bzdura wierutna). Malkontent zaś, nie zbity zupełnie z tropu znów stwierdza ze znudzeniem w oczach:

- „U nas takie coś wybudowaliby w ciągu 2 lat.”

Tego było za wiele. Przewodnik jednak postanowił nadal zachować zimną krew i poprzysiągł „zemstę”. Właśnie zbliżali się do Wawelu. Malkontent patrzy raz na Wawel, raz na przewodnika, ale ten zupełnie go ignoruje i nic się nie odzywa. Wreszcie nie wytrzymuje i pyta się:

- „Przepraszam, a co to jest tam na wzgórzu?”

Krakowski przewodnik popatrzył z podobnym znudzeniem na zabytek i powiedział z dziwnym błyskiem w oku:

- „A czort wie, wczoraj jeszcze tego nie było!”

Pamiętajcie, ktoś kto próbuje sprawdzić w ten wytrzymałość nas przewodników, musi sobie zdawać sprawę, że werbalnie jesteśmy naprawdę dobrzy i ponadto świetnie posługujemy się ciętymi ripostami.




Jak to drzewiej było – narzekania przewodnika.



Kiedy zaczynaliśmy inicjatywę oprowadzania turystów w strojach historycznych, w czasie naszego Jarmarku Jagiellońskiego, doświadczyliśmy tego prawie samego, co w narzekaniach odrobinkę niżej. Stoimy, zachęcamy do skorzystania z naszych usług, a tu nagle słyszymy od mieszczan lubelskich:
- „A kim wy w ogóle jesteście?”
- „Przewodnikami lubelskimi” – odpowiadamy z  dumą
- „A to w Lublinie są jacyś przewodnicy?”
- „W ogóle to jest tutaj co zwiedzać?”

Przyznam – na początku opadały nam ręce i wkradało się zniechęcenie. Dzisiaj jednak, jesteśmy już znani i nikt takich pytań nam nie zadaje.
Więc... uwaga! Już się przygotowujemy do tegorocznego oprowadzania – i już... zapraszamy!