Choć praca przewodnika turystycznego nie zawsze jest lekka i przyjemna
to jednak zdarzają się liczne momenty, dzięki którym przewodnik utwierdza się w
tym, że lubi to co robi. Mogą to być ulotne chwile podczas zwiedzania, chwile
pożegnań czy podziękowań za wspólnie spędzony czas i dzielenie się wiedzą. Czasami
podziękowaniem jest ciepły uśmiech, przyjacielski uścisk dłoni, czasami drobny
napiwek, a czasem … solidne pęto swojskiej kiełbasy, do tego kawałek domowego
ciasta, czyli wiktuały podarowane turystom przez ich polskich krewnych na
podróż powrotną za ocean. Niestety restrykcje wprowadzone przez linie lotnicze
dotyczące przewozu wyżywienia zabraniają zabierania go ze sobą na pokład
samolotu, a w rezultacie szczęśliwym właścicielem wałówki zostaje przewodnik. Wdzięczność
turysty jest niewątpliwa, a wdzięczność obdarowanego przewodnika niekłamana,
tym bardziej iż wiktuały są podzielne i mogą zostać rozdzielone na mniejsze
części wśród równie mile zaskoczonych kolegów przewodników. Ja tym
przewodnikiem byłam i kiełbasą z Przyjaciółmi się dzieliłam ;-).
wtorek, 30 kwietnia 2013
piątek, 26 kwietnia 2013
Trudne pytania
Jak już kolega wcześniej pisał,
przewodnik musi się często zmierzyć z pytaniami turystów. A pytania są różne: mądre,
trudne, zaskakujące….
Jakiś czas temu, zadano mi
pytanie, po którym dosłownie wryło mnie w ziemię. Oprowadzałam grupę
obcokrajowców, po naszym pięknym cmentarzu przy ulicy Lipowej. Dodam, że to
nasi sąsiedzi, czyli całkiem nieodlegli kulturowo. Nagle jedna z turystek
rozglądając się dookoła, całkiem poważnie zapytała:
- Proszę pani, a gdzie tu
pochowany jest Jezus Chrystus?
Jestem ciekawa, co byście
odpowiedzieli ….I ile zajęłoby wam dojście do siebie, aby tą odpowiedź udzielić.
Mi to trochę czasu to zajęło. Tym
bardziej, że cała grupa wpatrywała się we mnie z zaciekawieniem, czekając na
odpowiedź.
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Legenda o......
Tak się złożyło ostatnio, że w kilka osób - oczywiście chodzi o przewodników, byliśmy w jury konkursu dla przedszkolaków. Konkurs dotyczył wiedzy o Lublinie i znajomości legend lubelskich. Przedszkolaki z wielką pasją rozwiązywały zadania konkursowe, aż wreszcie musiały wymienić legendy miasta. Tytuły strzelały w powietrze, jak przysłowiowe korki od szampana i nagle... dziecko podnosi obrazek z legendą i stwierdza radośnie:
- "To jest legenda o niescęśliwym kamieniu!"
Spojrzeliśmy po sobie, bo takiej odpowiedzi nikt się nie spodziewał. Wtem jedna z koleżanek stwierdziła:
- "Skoro on taki nieszczęśliwy, to ja go będę go głaskała, za każdym razem kiedy o nim będę opowiadała, żeby nie czuł się nieszczęśliwy."
No cóż, ja chyba też to zacznę robić, jednak odstrasza mnie czasem mokra plama pozostawiona przez staromiejskie psy, które właśnie w tym miejscu podnoszą ochoczo nogę.
- "To jest legenda o niescęśliwym kamieniu!"
Spojrzeliśmy po sobie, bo takiej odpowiedzi nikt się nie spodziewał. Wtem jedna z koleżanek stwierdziła:
- "Skoro on taki nieszczęśliwy, to ja go będę go głaskała, za każdym razem kiedy o nim będę opowiadała, żeby nie czuł się nieszczęśliwy."
No cóż, ja chyba też to zacznę robić, jednak odstrasza mnie czasem mokra plama pozostawiona przez staromiejskie psy, które właśnie w tym miejscu podnoszą ochoczo nogę.
sobota, 20 kwietnia 2013
"Potsebność" trzylatka
Praca przewodnika to nie tylko oprowadzanie
grup, wyjazdy i spotkania z różnymi ludźmi. Bycie przewodnikiem i pilotem, to
również ciągła nauka. Wiedzy nigdy za wiele.
W dniu dzisiejszym, korzystając z
okazji, że wiosna jednak do nas zawitała, postanowiłam rozłożyć się na
karimacie w ogródku z książką. Po pewnym czasie wypatrzył mnie tam mój
trzyletni siostrzeniec. I się zaczęło…
- A co robis?
- Czytam książkę.
- A dlacego?
- Uczę się.
- A dlacego?
Dobrze wiedziałam, że zdawkowe
odpowiedzi nie wystarczą, więc postanowiłam mu to jasno wytłumaczyć.
- Widzisz bączku. Czasami do
naszego miasta przyjeżdżają ludzie z innego miasta. Ponieważ go nie znają i nic
o nim nie wiedzą, chcieliby żeby ktoś ich oprowadził. I na tym właśnie polega
moja praca. Czytam teraz książkę, żeby zgromadzić dużo nowych informacji. Jak
będę dużo ciekawych rzeczy wiedziała i będę je opowiadać ludziom, których oprowadzam
po mieście, to zarobię w ten sposób pieniążki. A jak zarobię pieniążki, to będę
miała na chlebek, masełko, mleko i oczywiście na czekoladę dla ciebie.
Kiedy mój siostrzeniec to usłyszał,
zabrał mi książkę i zaczął uważnie ją oglądać. Kiedy zapytałam co zrobi, podniecony
odpowiedział :
- Ja telaz musę cięsko placować i
patseć na litelki. A jak juz się cięzko naplacuje to pojadę do masta i zalobie
duzo pieniązków i kupię sobie duzo cekolady. Mam potsebność i będę psewodził.
sobota, 13 kwietnia 2013
Dowcip pewnego... przewodnika?
Pilotowałam niegdyś wycieczkę małych turystów do pięknego miasta, któremu sławę przyniósł pewien serial:) Po mieście oprowadzała nas miejscowy przewodnik. Pokazywał zabytki, opowiadał różne historie... niestety styl jego opowieści nie zachwycał ani mnie, ani moich turystycznych dzieci. No cóż bywa różnie, czasem może zdarzyć się i przewodnik, który przynudza! W czasie kolejnej godziny, może i do Pana-przewodnika doszło, że jakoś mu to oprowadzanie nie idzie i pewnie dlatego postanowił powiedzieć dowcip - wtrącenie do swego monologu. A rzekł mianowicie: "Drogie dzieci, jak nie będziecie się uczyć, to jak myślicie kim zostaniecie w przyszłości?". Dzieci próbowały zgadywać... aż tu nagle z ust owego przewodnika padła odpowiedź: "HaHa zostaniecie przewodnikami!". OOOOOOOOOOOOOOO takie zrobiliśmy razem z nauczycielami oczy!!!
czwartek, 11 kwietnia 2013
Zainteresowanie
Jedną z najważniejszych cech
dobrego przewodnika i pilota jest umiejętność zainteresowania turystów
programem wycieczki, zabytkami, historiami i ciekawostkami.
Pewnego razu oprowadzałam po
Lublinie grupę młodzieży gimnazjalnej z drugiego końca Polski. Była to młodzież
wyjątkowo spokojna i zainteresowana historią Lublina. Zadawali pytania, w
skupieniu słuchali opowieści i tak mnie zafascynowali swoją postawą, że wręcz
euforycznie zaczęłam im opowiadać kolejne historie prowadząc po Starym Mieście (Brama
Krakowska, katedra, Wieża Trynitarska, Stary Ratusz, kościół oo. Dominikanów,
Plac po Farze, ulica Ku Farze… i tu nagłe zaskoczenie. Jeszcze przed chwilą
byli wszyscy a po 10 – 15 sekundach obok mnie znajdowała się tylko jedna
opiekunka z którą właśnie rozmawiałam.
- „Gdzie są pozostali?!” – zapytałam zdziwiona.
- „No…, bo…, tak naprawdę to oni przyjechali tutaj – zaczęła
odpowiadać nieco zawstydzonym głosem Pani opiekunka – by zobaczyć dom tego polityka – a może i jego samego. I tak się stało
że właśnie wyszedł z domu jak ruszała Pani z placu! Teraz młodzież robi z nim
zdjęcia i proszą o autografy.”
Hmm, pomyślałam, każda grupa ma
inne zainteresowania...
wtorek, 9 kwietnia 2013
Najważniejsze zadanie pilota wycieczek.
Kiedy człowiek pochłania
wiedzę, jak przysłowiowy pelikan, z dziedziny pilotażu wycieczek turystycznych,
Wykładowcy wkładają mu do głowy, że tak nap0rawdę jest on pilotem kierowcy, a
nie wycieczki. Hm... można by rzec. tak naprawdę, jest on i pilotem kierowcy,
ale również i wycieczki. Po pierwsze musi on znać trasę i najważniejsze punkty
na niej. Jednak kiedy trafia na miejsce zwiedzania, a akurat nie ma tam żadnych
usług przewodnickich, a prawo na to pozwala, zmienia się on również w
przewodnika po danym terenie.
Najważniejszym jednak
zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo wszystkich biorących udział w wycieczce.
Łatwo powiedzieć, niestety czasem trudno to wykonać. Kilka lat temu miałem
właśnie taki przypadek.
Pilotowałem wycieczkę na
Litwę. Wyruszyliśmy około 22,00 z Lublina i całą noc mieliśmy na dojazd do
hotelu w Wilnie. Autokar pierwsza klasa,
więc uczestnicy ułożywszy się wygodnie w fotelach, uderzyli w przysłowiowe
kimono, czyli poszli spać. Jedynymi czuwającymi byłem ja i mój kierowca.
Zaczęliśmy miłą pogawędkę i czas nam płynął niezauważenie aż do około 3 nad
ranem. Jakoś skończyły się tematy do rozmowy, a ja zauważyłem, że trasa stała
się monotonna i kierowca popadał jakby w małe odrętwienie. Oj! Tylko nie to!
Nie mogłem dać mu zasnąć, bo nieszczęście murowane. więc zacząłem wypytywać go
o żonę o dzieci. Ożywił się i jakieś pół godziny gadał jak najęty, po czym znów
zamilkł i widać już było, że jest porządnie zmęczony. Zaproponowałem więc mu
mały postój i kawę (na mój koszt, a co!). Okazało się, że kawy to on nie pije,
i że zostało już niewiele to jakoś doleci do Wilna. Hm... trzeba działać
pomyślałem sobie i poczekałem cierpliwie aż zacznie go brać zmęczenie.
Nie trzeba było długo
czekać. Postanowiłem użyć swojej tajnej broni i......
Zapytałem go jak tam
teściowa? Dobra z niej kobiecina, czy nie?
Pytanie podziałało jak
płachta na byka. Rzucił się na swoim fotelu jak dźgnięty szpilką i dawaj
wylewać gorzkie żale na swoją teściową.
Trafiłem w dziesiątkę.
Widać miał sporo jej do zarzucenia, bo jego „gorzkie żale” trwały do samego
hotelu w Wilnie.
Ja zaś szczęśliwy byłem i
dumny ze swej przemyślności, że udało mi się bezpiecznie doprowadzić autokar na
miejsce.
W drodze powrotnej nie
musiałem już stosować żadnych sztuczek, bowiem kierowca widać wypoczął sobie
znakomicie, zresztą wracaliśmy w dzień i nie było potrzeby zabawiania kierowcy,
bowiem uczestnicy bardzo ładnie śpiewali mu całą drogę, a on podśpiewywał razem
z nimi.
Pamiętajcie najważniejsze zadanie pilota wycieczek
– to dać sobie radę w każdej sytuacji.
niedziela, 7 kwietnia 2013
Stop drogówka
Kiedy przyuczałam się do zawodu
pilota wycieczek, jednym z punktów szkolenia był „objazd”. W jeden z weekendów
kwietnia, zapakowano nas to autokaru i ruszyliśmy w drogę. Każdy z przyszłych
pilotów, maił do wykonania zadanie na odcinku trzydniowej trasy. Moim zadaniem
było pokierowanie autokarem z jednego miasta do innego, gdzie czekać miał na
nas zasłużony odpoczynek w hotelu.
Trasą tą jechałam oczywiście
pierwszy raz, dodatkowo zadanie utrudniał fakt, że wszystkie oznaczenia miejscowości
pisane były cyrylicą. Bukwy, co prawda były mi znane jeszcze z czasów szkolnych,
jednak przeczytanie napisów jadąc w pędzącym autokarze, utrudniało zadanie. Ale
jakoś sobie poradziłam. Prawdziwym problemem okazało się odnalezienie hotelu.
Ostatecznie trafiliśmy do dość
sporego miasteczka. Hotel podobno był w jego centrum i reprezentował dość spore
gabaryty, jednak odnalezienie go, wśród krętych uliczek okazało się wyzwaniem.
Trzeba, więc było pytać miejscowych. Tylko, że miasteczko wyglądało niemal jak
wymarłe. Po dłuższym odcinku rozglądania się za autoktonami, wypatrzyłam
rozmawiających ze sobą dwóch panów. Wysiadłam, więc z autokaru i ruszyłam po
pomoc.
Panowie znali miejsce położenia
owego hotelu, jednak trasa okazała się dość skomplikowana i po trzech skrętach
w lewo, pięciu w prawo, moście przez rzekę i przejechaniu przez jakiś plac, mój
mózg przestał rejestrować jakiekolwiek wskazówki. Najwyraźniej widząc moją
nieciekawą minę, jeden z panów zaproponował, że w zasadzie to wracał już do
domu, a ma niedaleko zaparkowany samochód i jeżeli zaczekamy minutę, to on
zaraz nim podjedzie i nas poprowadzi.
Wróciłam, więc do autokaru i cierpliwie zaczekałam
na pana. Rzeczywiście po chwili z jednej z uliczek wyłoniło się białe „coś” na
czterech kołach. Wspólnie dojechaliśmy jedynie do pierwszego ronda, jakieś
pięćdziesiąt metrów… Zaraz, jak tylko wyjechaliśmy z uliczki, na owym rondzie zobaczyliśmy
radiowóz tamtejszej policji, który zatrzymywał właśnie naszego przewodnika.
W tej sytuacji szybko wygrzebałam
z pamięci tylko polecenie kierowania się w stroną rzeki i ostatecznie udało się
dojechać do hotelu. W końcu, nie mogliśmy zatrzymać się na środku ronda, zastanawiając
się gdzie jechać dalej. Tym bardziej, że usadowiłam się tam drogówka.
Ale tamtego pana to mi szkoda do
dziś
piątek, 5 kwietnia 2013
W pół godzinki!
Program był bardzo napięty. Tak zwany
„Lublin i okolice na szybko”. Grupa bardzo fajna i chcą zobaczyć
jak najwięcej, choć czasu mało... Biegamy więc między lubelskimi
uliczkami, raz dwa - raz dwa, bo trzeba jechać dalej! I tak raz-dwa,
raz-dwa:) Nagle daje się słyszeć: „Pani przewodnik jak
wyjedziemy kawałek
z Lublina, to zatrzymajmy się na trochę. Mamy
przygotowane jedzenie – bigos:), ciasto. Tak zawsze ze sobą
zabieramy na pierwszy dzień. Wystarczy pół godzinki”. Oczy moje
stają się coraz większe, tak rozumiem, że ludzie głodni:), ale
mało czasu, naprawdę, a do tego „pół godziny” jakoś ciężko
mi uwierzyć. Cóż jednak robić. Głodny turysta to... zły
turysta:) Ryzykuję i tuż za Lublinem zatrzymujemy się na ten
bigosik. Tak sobie myślę, że spojrzę która to godzinka, bo dalej
nie wierzę, że to będzie „pół godzinki”. Zaczynamy –
kierowca otwiera bagażnik, a przy nim już kilka osób. Panowie
wyciągają wielki gar, wielki? - olbrzymi gar z jeszcze ciepłym
bigosem! Ktoś inny termosy z herbatą. Panie ciasto. Patrzę i nie
wierzę, są i stoliki:) Zaczyna się piknik, niezwykły, bo każdy
coś tu robi. Talerzyki, widelce, kubeczki. Po kolei dla każdego
bigosik, kotlecik i chlebek! Chwila później każdy dostaje ciastko
i herbatkę. Patrzę na zegarek, hm mamy jeszcze 15 minut:)
i wtedy
dostrzegam szklaną buteleczkę i każdy po kolei dostaje...
kieliszeczek na trawienie :) Chwila później... znika w bagażniku
olbrzymi gar (już bez bigosu), znikają stoliki dwa, termosy,
pudełka, a grupa już w autokarze! Patrzę na zegarek i dalej nie
wierzę, udało się! To było naprawdę „pół godzinki”, a
smaku bigosiku i przemiłej grupy nie zapomnę:)
środa, 3 kwietnia 2013
Rodzice pilnujcie dzieci swoich....
Jakoś tak przed Świętami
Wielkanocnymi któregoś roku, przypadła mi w udziale grupa wycieczkowa po naszym
pięknym mieście. Jak to się mówi prawdziwi turyści, zahartowani w bojach i
ciekawi świata. Tacy są najlepszymi słuchaczami. Miasto nasze już szykowało się
do wielkiego Triduum Paschalnego, kościoły pełne spowiadających się ludzi i
nasza niewielka grupka wchodząca do Archikatedry. Po cichutku, tak, żeby nie
przeszkadzać spowiadającym się i modlącym stanęliśmy pod chórem i stamtąd ściszonym
głosem opowiadałem o tej przepięknej świątyni. Wtem po nawie głównej zaczęło
biegać jakieś radosne maleńkie dziecko. Jeszcze się potykało o własne nogi ale
już nieźle mówiło i wyrażało wielką chęć na komunikowanie się z otoczeniem. A
to podbiegało do mojej grupki, przyglądało się ciekawie, po czym ze śmiechem
uciekało w drugą stronę. Z doświadczenia wiem, bo wychowałem swoich dwoje
urwisów, że nie należy reagować, bo dopiero wtedy się zacznie bieganina i
krzyki. Wesołe owo dziecię nie napominane przez rodziców pozwalało sobie coraz
śmielej. Wtem zobaczyło siedzącego w konfesjonale księdza i podbiegło do niego.
Stanęło dokładnie naprzeciwko i patrzy zdumione. Nagle pyta głośno, aż echo
odbiło się o sklepienie:
- „Co robis?”
Ksiądz w odpowiedzi na
takie dictum zrobił wielkie oczy i zaczął rękami pokazywać, żeby dziecko
odeszło, kładąc przy tym palec na ustach, żeby już nie krzyczało. Dziecko zaś
nie otrzymawszy odpowiedzi dalej swoje:
- „Co robis?” – tym razem
jeszcze głośniej.
Ksiądz skonsternowany
pokazuje, żeby dziecko było cicho kładzie palec na ustach i prosi machając
dyskretnie rękami żeby odeszło. Oczywiście rodzice owej pociechy nie reagowali,
szczęśliwi że dziecko tak ślicznie się bawi.
Wtedy ów dziarski maluch
widocznie zakończył skomplikowany proces myślowy, bo wyprostował się
i najgłośniej jak mógł powiedział:
i najgłośniej jak mógł powiedział:
- „Aaaaaaaaaaaaaa kupe
robis!”
Teraz wszyscy dowiedzieli
się kim są jego rodziciele, bo chwycili go na ręce i pędem wybiegli z kościoła.
Jego rozumowanie było
proste: siedzi cicho, zgięty w pół i ma wielkie oczy i pokazuje żeby wszyscy
byli cicho – to co może robić w takim skupieniu?
Oczywiście moja grupa na
całe to zdarzenie parsknęła tłumiący śmiech. Ksiądz widocznie z wielkim
poczuciem humoru przeprosił penitenta, otarł łzy ze śmiechu, wydmuchał
rozgłośnie nos i spowiedź potoczyła się
już dalej bez przeszkód.
Rodzice pilnujcie dzieci
swoje, żebyście nie musieli się później najeść wstydu.
wtorek, 2 kwietnia 2013
Ciekawostki miejskie
Kiedy
widzę w Lublinie jakąś grupę turystów prowadzoną przez osobę z innego regionów
Polski lubię się czasem „przykleić” do wycieczki i posłuchać co też ten
człowiek ma ciekawego do powiedzenia
o naszym mieście. Może zna jakieś wyjątkowe ciekawostki albo opowieści rodzinne… Kto wie. A oto co między innymi usłyszałam:
o naszym mieście. Może zna jakieś wyjątkowe ciekawostki albo opowieści rodzinne… Kto wie. A oto co między innymi usłyszałam:
- Grupa stoi przed Zamkiem Lubelskim, a pilot opowiada o
jego historii, nagle jeden z uczestników wycieczki zadaje pytanie: „Co to są te dwa topory na górze?” Pilot
spojrzał i nie tracąc fasonu mówi: „To
herb rodziny, która pobudowała ten zamek.” (Topory te zainstalowano jako
symbol „sprawiedliwości” w okresie gdy na zamku mieściło się bardzo ciężkie
więzienie.)
- Kolejna grupa stoi na Placu po Farze i pilot opowiada: „A teraz moi drodzy znajdujemy się w miejscu,
gdzie kiedyś wznosił się zamek lubelski. Te widoczne murki to pozostałości po
tej wspaniałej budowli, a w dali, ten potężny obiekt widoczny na sąsiednim
wzgórzu, to jeden z pałaców szlacheckich jakie się w Lublinie zachowały.” (Na
Placu po Farze dawniej stała fara czyli pierwszy kościół parafialny w Lublinie
natomiast owy „potężny obiekt ” to po prostu, istniejący do dziś Zamek Lubelski.).
- Przed bramą Krakowską: „Oto wieża zegarowa, którą znali już średniowieczni kupcy.” (Choć
sama budowla powstała w średniowieczu to zegar na bramie krakowskiej
zainstalowano w XVI w. czyli w okresie Jagiellońskim a brama nigdy nie
otrzymała takiej nazwy. Interesujące jest też co autor tego tekstu miał na
myśli mówiąc o owej znajomości…..
Subskrybuj:
Posty (Atom)