Dość dawno byłem uczestnikiem wycieczki do Lwowa.
Piękne to miasto, choć mocno zaniedbane, na szczęście widać już światełko w
tunelu, czyli widać ślady i chęci powrotu do dawnej świetności. Zamieszkaliśmy
w hotelu dosłownie tuż obok dużego placu miejskiego na którym była cała masa
kafejek i pub`ów, no i co najważniejsze Opera Lwowska.
Sam hotel można podsumować takim oto okrzykiem: –
O! Matko Boska! Prosto socjalizm w pełnym rozkwicie. Mało tego sama obsługa
windy w tym hotelu wymagała skończenia przynajmniej studiów politechnicznych,
albo instytutu marksistowsko – leninowskiego. Nie będę się jednak znęcał nad
tymi „urokami” miasta, bowiem jak zaznaczyłem, coś drgnęło, Lwów wziął się za
swoje zabytki i wizerunek. Byłem w tym mieście w latach siedemdziesiątych i w
porównaniu ze stanem obecnym jest olbrzymi postęp.
Rozgadałem się a miałem mówić o czymś zupełnie
innym. Miałem mówić o operze. Właśnie, jednym z punktów wycieczki była wizyta
na spektaklu w Operze Lwowskiej. Tytułu nie pomnę, ale nie zapomnę naszego
polskiego mazura tańczonego przez balet tejże opery. Podsumuję to krótko –
tragedia w trzech aktach i to wierszem. Gdyby nasze panny i ułani w wysokich
czakach chcieli tak tańczyć we dworach i pałacach, to nie miałby kto iść do
boju, bo już podczas takiego wykonania mazura pozabijali by się niechybnie. I
ze wspaniałej szarży pod Samosierrą były by nici, a sam January Suchodolski
ze swoimi szwoleżerami przewróciłby się w grobie na widok tak tańczonego
mazura.
W czasie spektaklu siedziałem koło zażywnego
jegomościa, który tuż po rozpoczęciu uwertury zasnął snem sprawiedliwego lekko
pochrapując. Z uwagi na ceny biletów (chodziło o zmniejszenie kosztów)
zajmowaliśmy miejsce na tzw. „jaskółce”, czyli na samej górze widowni. Wyżej
było już tylko sklepienie i ogromniasty żyrandol. Jegomość, jak powiedziałem,
spał sobie smacznie, ale w pewnym momencie jego chrapanie zaczynało być coraz
głośniejsze. Siedząca z jego drugiej strony żona zaczęła go leciutko szturchać,
żeby przestał wydzielać z siebie te irytujące dźwięki, zwłaszcza, że akurat
akcja opery byłe wielce romantyczna i jego chrapanie słychać było zapewne dwa
piętra niżej w lożach.
Kiedy wreszcie chrapnął zbyt głośno ja wcisnąłem
się w fotel ze wstydu, jego żona dała mu takiego kuksańca, że wreszcie się
przebudził. Nie otwierając wszakże oczu powiedział na głos:
- „Wanda, zgaś ten telewizor i przykryj mnie
kocem”
Widocznie wydawało się biedakowi, że jest w
domowych pieleszach. Żona stłumionym szeptem zwraca się do niego:
- „Krzychu, nie jesteśmy w domu, jesteśmy w
operze, we Lwowie”
- „Nie gadaj głupot, zgaś ten telewizor i
przykryj mnie kocem” – zadysponował jegomość.
Nie było dyskusji, na szczęście przyjął w śnie
taką pozycję, że tylko leciutko sapał. Tak dotrwaliśmy do końca spektaklu.
Po wyjściu z przepięknego budynku opery
zauważyłem owego jegomościa i jego, złą jak szerszeń żonę. Jegomość nic sobie
nie robiąc z otaczających go ludzi przeciągnął się tak, że aż kości mu
zatrzeszczały i dość głośno zwracając się do małżonki oznajmił:
- „Kochanie,
byłem w operze, ale nie oszukujmy się, to był ostatni raz.”
No cóż, miłośnikiem opery to on z pewnością nie
był.