Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opera. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 marca 2013

"Targowe" pamiątki



Zawsze, kiedy wybieram się do Lwowa, staram się odwiedzić, choć na chwilę tamtejszy targ. Jest to mały targ w okolicy opery. Zawsze można znaleźć tam jakieś skarby do przywiezienia czy to dla siebie na pamiątkę, czy jako prezent dla rodziny. I to wszystko za parę groszy.
Pewnego pięknego dnia, moją uwagę zwróciło stoisko z jakimiś bibelotami. Od razu wypatrzyłam furażerki z doczepionymi, kolorowymi znaczkami „CCCP” i obowiązkowym sierpem i młotem. Co prawda nie znam się na mundurach, ale pomyślałam, że mój domowy historyk ucieszy się z bolszewickiej furażerki. Niewiele się zastanawiałam i szybko wybrałam jedną z nich, tą najlepiej zachowaną. Na odchodne, przymierzyłam ją jeszcze, szczerząc zęby do znajomych. Wtedy pan, który właśnie mi ją sprzedała, starając mi się przypodobać oznajmił:
-Oho! Jak Marusia!
(Na myśli miał oczywiście bohaterkę jednego z polskich seriali „Czterej pancerni”)

Po powrocie do domu przy wypakowywaniu rzeczy, trafiła mi w ręce owa bolszewicka furażerka. Przywdziałam ją szybko i pobiegłam do mojego domowego historyka.
- I co? – zagadnęłam – Wyglądam jak Marusia?
Cóż… Mój domowy historyk przyjrzał się z politowaniem:
-Raczej jak Brunhilda. To niemiecka furażerka z doczepionym radzieckim znaczkiem.



 

środa, 27 lutego 2013

Byłem w operze...



Dość dawno byłem uczestnikiem wycieczki do Lwowa. Piękne to miasto, choć mocno zaniedbane, na szczęście widać już światełko w tunelu, czyli widać ślady i chęci powrotu do dawnej świetności. Zamieszkaliśmy w hotelu dosłownie tuż obok dużego placu miejskiego na którym była cała masa kafejek i pub`ów, no i co najważniejsze Opera Lwowska.
Sam hotel można podsumować takim oto okrzykiem: – O! Matko Boska! Prosto socjalizm w pełnym rozkwicie. Mało tego sama obsługa windy w tym hotelu wymagała skończenia przynajmniej studiów politechnicznych, albo instytutu marksistowsko – leninowskiego. Nie będę się jednak znęcał nad tymi „urokami” miasta, bowiem jak zaznaczyłem, coś drgnęło, Lwów wziął się za swoje zabytki i wizerunek. Byłem w tym mieście w latach siedemdziesiątych i w porównaniu ze stanem obecnym jest olbrzymi postęp.

Rozgadałem się a miałem mówić o czymś zupełnie innym. Miałem mówić o operze. Właśnie, jednym z punktów wycieczki była wizyta na spektaklu w Operze Lwowskiej. Tytułu nie pomnę, ale nie zapomnę naszego polskiego mazura tańczonego przez balet tejże opery. Podsumuję to krótko – tragedia w trzech aktach i to wierszem. Gdyby nasze panny i ułani w wysokich czakach chcieli tak tańczyć we dworach i pałacach, to nie miałby kto iść do boju, bo już podczas takiego wykonania mazura pozabijali by się niechybnie. I ze wspaniałej szarży pod Samosierrą były by nici, a sam January Suchodolski ze swoimi szwoleżerami przewróciłby się w grobie na widok tak tańczonego mazura.

W czasie spektaklu siedziałem koło zażywnego jegomościa, który tuż po rozpoczęciu uwertury zasnął snem sprawiedliwego lekko pochrapując. Z uwagi na ceny biletów (chodziło o zmniejszenie kosztów) zajmowaliśmy miejsce na tzw. „jaskółce”, czyli na samej górze widowni. Wyżej było już tylko sklepienie i ogromniasty żyrandol. Jegomość, jak powiedziałem, spał sobie smacznie, ale w pewnym momencie jego chrapanie zaczynało być coraz głośniejsze. Siedząca z jego drugiej strony żona zaczęła go leciutko szturchać, żeby przestał wydzielać z siebie te irytujące dźwięki, zwłaszcza, że akurat akcja opery byłe wielce romantyczna i jego chrapanie słychać było zapewne dwa piętra niżej w lożach.
Kiedy wreszcie chrapnął zbyt głośno ja wcisnąłem się w fotel ze wstydu, jego żona dała mu takiego kuksańca, że wreszcie się przebudził. Nie otwierając wszakże oczu powiedział na głos:
- „Wanda, zgaś ten telewizor i przykryj mnie kocem”
Widocznie wydawało się biedakowi, że jest w domowych pieleszach. Żona stłumionym szeptem zwraca się do niego:
- „Krzychu, nie jesteśmy w domu, jesteśmy w operze, we Lwowie”
- „Nie gadaj głupot, zgaś ten telewizor i przykryj mnie kocem” – zadysponował jegomość.
Nie było dyskusji, na szczęście przyjął w śnie taką pozycję, że tylko leciutko sapał. Tak dotrwaliśmy do końca spektaklu.
Po wyjściu z przepięknego budynku opery zauważyłem owego jegomościa i jego, złą jak szerszeń żonę. Jegomość nic sobie nie robiąc z otaczających go ludzi przeciągnął się tak, że aż kości mu zatrzeszczały i dość głośno zwracając się do małżonki oznajmił:

 - „Kochanie, byłem w operze, ale nie oszukujmy się, to był ostatni raz.”

No cóż, miłośnikiem opery to on z pewnością nie był.