Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek. Pokaż wszystkie posty

sobota, 25 maja 2013

Przewodnicy zamieszania potrafią zamieszać



Często zdarza się, że w środku sezonu wycieczkowego, w jednym obiekcie przebywa jednocześnie kilak grup. Najczęściej w takich momentach, jakiś mniej uważny turysta, łatwo może się zgubić, albo pomylić grupę bądź przewodnika. Wtedy trzeba szczególnie uważać i dawać wyraźne znaki, aby nie zgubić żadnej owieczki, ze stada.

Tak się zdarzyło pewnego dnia, że na dziedzińcu Zamku Lubelskim przebywały trzy grupy i to wszystkie oprowadzane przez któregoś z nas, przewodników zamieszania. Z koleżanką prowadziłyśmy jedną wycieczkę, podzieloną na dwie części. Jedną prowadziła koleżanka okrzyknięta przez turystów panią czerwoną, druga ja nazwana panią niebieską. Obie nazwy przypadły nam, z racji koloru naszych kurtek. Ponieważ wszystkie trzy grupy zaczynały zwiedzanie niemal tej samej trasy, o tej samej godzinie i z tego samego miejsca, przez większość czasu zwiedzania, cała nasza trójka musiała wyłapywać zagubione osoby wołające: a gdzie pani czerwona, a kto widział panią niebieską, a pan w kapeluszu to gdzie poszedł?

Po wyjściu z zamku powstało prawdziwe zamieszanie, ponieważ wszystkie trzy grupy, każda z nich licząca około 50 osób , musiały zmieścić się na wąskim moście prowadzącym na Stare Miasto. Pierwszy szedł kolega, za nim ja, na końcu koleżanka „czerwona”. Na końcu schodów, zatrzymał się kolega , natomiast widząc, że nadciągam ustąpił mi miejsca, sprowadzając grupę w bok na schody. Ruszyłam więc  raźno do przodu. Po dobrych pięćdziesięciu metrach usłyszałam wołanie czerwonej koleżanki, że moja grupa rozpłynęła się w powietrzu . Wszyscy z  wyjątkiem 5 osób, podążyli raźnie za kolegą kapelusznikiem!

Na koniec spotkałam się z kolegą jeszcze raz, tym razem mijaliśmy się w innej ciasnej uliczce. Zaczepnie krzyknęłam do kolegi, żeby tym razem nie próbował, uprowadzić moich  turystów. Odpowiedział, że to świetny pomysł, żeby się wymienić grupami i ruszył w moją stronę. I pewnie byśmy się wymienili…  gdyby nie panie z jego wycieczki, które zagrodziły drogę, wołając, że nigdzie go nie puszczą. To się nazywa charyzma…


wtorek, 2 kwietnia 2013

Ciekawostki miejskie

                Kiedy widzę w Lublinie jakąś grupę turystów prowadzoną przez osobę z innego regionów Polski lubię się czasem „przykleić” do wycieczki i posłuchać co też ten człowiek ma ciekawego do powiedzenia
o naszym mieście. Może zna jakieś wyjątkowe ciekawostki albo opowieści rodzinne… Kto wie. A oto co między innymi usłyszałam:
- Grupa stoi przed Zamkiem Lubelskim, a pilot opowiada o jego historii, nagle jeden z uczestników wycieczki zadaje pytanie: „Co to są te dwa topory na górze?” Pilot spojrzał i nie tracąc fasonu mówi: „To herb rodziny, która pobudowała ten zamek.” (Topory te zainstalowano jako symbol „sprawiedliwości” w okresie gdy na zamku mieściło się bardzo ciężkie więzienie.)

- Kolejna grupa stoi na Placu po Farze i pilot opowiada: „A teraz moi drodzy znajdujemy się w miejscu, gdzie kiedyś wznosił się zamek lubelski. Te widoczne murki to pozostałości po tej wspaniałej budowli, a w dali, ten potężny obiekt widoczny na sąsiednim wzgórzu, to jeden z pałaców szlacheckich jakie się w Lublinie zachowały.” (Na Placu po Farze dawniej stała fara czyli pierwszy kościół parafialny w Lublinie natomiast owy „potężny obiekt ” to po prostu, istniejący do dziś Zamek Lubelski.).

- Przed bramą Krakowską: „Oto wieża zegarowa, którą znali już średniowieczni kupcy.” (Choć sama budowla powstała w średniowieczu to zegar na bramie krakowskiej zainstalowano w XVI w. czyli w okresie Jagiellońskim a brama nigdy nie otrzymała takiej nazwy. Interesujące jest też co autor tego tekstu miał na myśli mówiąc o owej znajomości…..


poniedziałek, 11 marca 2013

Jak czarcia łapa ludzi zmieniła.


Najtrudniejsze do oprowadzania są zorganizowane wycieczki biznesmenów.
Pewnie ktoś zaraz zapyta dlaczego? Ano tacy biznesmeni w czasie wycieczki wyglądają następująco: 
ciemny garnitur koszula pod krawatem, w przypadku kobiet garsonka i szpilki, no i w jednej ręce teczka z dokumentami, w drugiej zaś druga teczka z laptopem. 
Oczy utkwione przed siebie nieruchomo, myśli błądzące koło kolejnego pomysłu na zarobienie pieniędzy i stanie się człowiekiem miesiąca dla firmy...
Żebyśmy nie wiem co robili, to i tak nasze opowiadania trafiają w „watę” obojętności. 
Przecież oni wszystko wiedzą, wszystko widzieli, a to że uczestniczą w tej wycieczce to zwykła zawodowa uprzejmość, wobec swoich szefów, którzy im to przygotowali.
Postanowiłem się jednak nie poddawać. Na mur obojętności, natrafiłem już w zamku, w naszym muzeum, ale z wrodzonej ciekawości uczyniłem drugie postanowienie: zrobić eksperyment. 
Otóż, kiedy grupa karnie podążyła za mną na piętro, ustawiłem ich tak, żeby mogli oglądać wyłącznie mnie na tle białej ściany i zacząłem opowieść. Wymyśliłem sobie, że bajki to każdy lubi więc opowiadałem im o sądzie diabelskim i złym szlachcicu, co przekupił palestrę. Zauważyłem pierwsze oznaki zainteresowania, wszak łapówkarstwo, zwłaszcza takie historyczne, jest jakby tym elementem życia zawodowego, z którym mogą się niestety spotkać, choćby nie wiem jak nie chcieli. Właśnie doszedłem do momentu w mej opowieści jak to diabły opanowały sąd lubelski i jak postawiły sławetną pieczęć w postaci czarciej łapy.

- „Stół ów zachował nam się i zachowała się również na nim wypalona czarcia łapa, stoi tam!” – rzekłem z naciskiem i ręką wskazałem olbrzymi mebel stojący w kącie Sali.
- „Pójdźcie i obaczcie go przymierzcie może któraś z waszych łapek będzie pasowała...” dodałem na koniec.

I co?
Hehehehehe. Ruszyli niemalże kłusem do owego stołu i... w pewnym momencie zatrzymali się i gruchnęli szczerym śmiechem. udało się wyrwałem ich z tego letargu, w jakim się znajdowali.
Zaraz po zwiedzeniu muzeum poszli natychmiast do autokaru, zostawili swoje teczki i laptopy i już z zupełnie innym nastawieniem u uśmiechami na twarzach ruszyli na zwiedzanie grodu.

Tak, tak kochani bajki i legendy czynić cuda potrafią, spróbujcie sami.



czwartek, 14 lutego 2013

Ech, ci dzicy przewodnicy.



Kiedy starałem się zostać przewodnikiem i intensywnie uczestniczyłem w kursie, patronowała mi cały czas moja koleżanka, starsza już stażem (ale nie wiekiem). Spotykaliśmy się, żebym mógł wypytać o szczegóły dotyczące czekającego mnie egzaminu. Ona zaś cierpliwie wyjaśniała mi zawiłości związane z historią naszego miasta. Jakoś pewnego dnia, rozmowa zeszła na zamek stojący na wzgórzu.  Zapytała mnie wtedy czy wiem skąd się wzięły te topory na szczycie bramy. Oczywiście przytaknąłem, bo to wie chyba każde dziecko w mieście. Ona zaś zaczęła mi opowiadać ją przygodę miała z onymi toporami. Siedziała kiedyś przy długaśnych schodach i czekała na swoją grupę. Autokary podjeżdżały, ale żaden nie przywiózł jej turystów. Oczywiście muszę dodać, że my mamy taki zwyczaj, że jesteśmy „oznakowani”, albo identyfikatorem, albo odznaką przewodnicką albo i jednym i drugim. Wiedzieć bowiem wszystkim trzeba, że nasze miasto jest jednym z bodaj 10 miast wydzielonych spod ogólnego oprowadzania i tę usługę w naszym mieście mogą wykonywać tylko licencjonowani przewodnicy, tacy jak my.
Na placu pojawiła się kolejna grupa, ale też nie była to grupa oczekiwana przez koleżankę, więc z nudów zaczęła się przysłuchiwać, co też mówi jeden z tak zwanych "opiekunów grupy" z niedalekiego miasta wojewódzkiego o tym naszym kochanym i starym grodzie. Nagle jeden z uczestników bezceremonialnie zapytał się go:
- „Proszę pana, a co to są za topory na tym zamku?”
- „To herb pana tego zamku.” – bez zająknienia odpowiedział.
Tego już moja koleżanka nie zdzierżyła, bo przecież to żaden J.I. Kraszewsk, tylko symbol więziennictwa carskiego. Podeszła do owego "pilota" i zaproponowała mu (mówiąc przy tym, do całej grupy), że ona ma chwilkę czasu więc może opowie wszystkim prawdziwą historię, zamiast tych wymyślonych przez dyletanta.
Chłopaczyna poczerwieniał cały i natychmiast – jak mógł najszybciej – zniknął z grupą w zamku.
Ciekawy jestem, czy tam też opowiadał równie „ciekawe i prawdziwe” historie jak ta z toporami.
Od tamtej pory nie lubię tzw. „dzikich przewodników”, co wiedzy mają tyle co brudu za paznokciami, za to aspiracje wielkie jak młyńskie koło.




wtorek, 12 lutego 2013

Siła przyzwyczajenia.



Dostała mi się grupa nauczycielek. Śliczne, zgrabne i.... gadatliwe. Oj, będę się miał z pyszna, jeśli tak będą gadały. Jednak nie, kiedy zacząłem swoją opowieść zapanowała cisza. Snułem więc opowieści o początkach miasta, pokazując co chwilkę, najważniejsze i najstarsze jego elementy. Owszem nie powiem, zaciekawienia było spore. Weszliśmy na dziedziniec zamkowy, ponieważ chciałem troszkę królewskiej historii miasta pokazać. Zdążyłem wyciągnąć rękę wskazując na kaplicę zamkową, a tu jak przysłowiowy grom z jasnego nieba zleciał na mnie grad pytań:
- „A z jakiego to wieku?”
- „ Czy był tu król?”
- „Jaki to okres architektoniczny?”
- „Czemu tam wejście jest na górze?”
Przełknąłem ślinę, układając odpowiedzi na pytania w kolejności ich zadawania i zacząłem swoją opowieść. Kiedy skończyłem dokładnie omawiać ów zabytek, zupełnie nieopatrznie i zupełnie odruchowo pokazałem studnię na dziedzińcu zamkowym i.... znów mnie dopadł grad pytań wszelakiej maści z zapytaniem o toaletę włącznie. Podobnie jak za pierwszym razem odpowiadając na zadane pytania, opowiedziałem historię studzien miejskich.
Kiedy został mi ostatni obiekt do pokazania postanowiłem zastosować zupełnie inną metodę. Rozpocząłem od początku dzieje onej baszty, co na dziedzińcu stoi, trzymając tym razem ręce przy sobie i niczego nie pokazując, nauczycielki zaś już nie rzucały gradu pytań, tylko jak na komendę zaczęły sobie pokazywać tę budowlę. „A to tak to działa” – pomyślałem i już dalej problemów żadnych nie było.
Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą człowieka.
Przypomniał mi się tutaj dowcip o pewnej pani, której komentator sportowy zadał następujące pytanie:
- „Czy nie przeszkadza pani, że mieszka pani blisko stadionu?”
- „Nie, nie,         nie nie nie nie” - wyskandowała po „kibicowsku” owa matrona.




środa, 6 lutego 2013

Nauka pokory.



Często nosi nas po świecie, a co za tym idzie i po naszym kraju z wycieczkami. Występujemy tam w roli pilotów turystycznych (proszę nas nie mylić z pilotami samolotów). Bardzo często też zdarzają nam się na tych wyjazdach, różne śmieszne i ciekawe sytuacje. Ostatnio bardzo często jeździłem z młodszą młodzieżą, czyli z dziećmi ze szkół podstawowych w najróżniejsze ciekawe miejsca. Pogoda, jak to pogoda, bywa kapryśna i te swoje kaprysy objawia w najmniej oczekiwanych momentach. Pewnego razu podążaliśmy na Ziemię Świętokrzyską, by nacieszyć oczy przepięknymi widokami. Od razu po wyjeździe zaczął padać deszcz. Ja w obowiązkowym i służbowym dobrym nastroju, przepełniony optymizmem zabawiałem dzieciaki jak mogłem najlepiej, jednak ich smutne oczyska ciągle patrzyły na zapłakany świat za oknem autokaru.
Cóż tu zrobić? Przecież nie mam żadnego wpływu na tę aurę, ale jakoś tak mi się wyrwało, że powiedziałem z miną znawcy:
- „Spokojnie, pochodzę z gór, a tam wszyscy przepowiadają pogodę i mówię Wam, zanim dojedziemy wyjdzie słońce”.
Oczywiście sam nie wierzyłem w to co mówię, bo żadne oznaki na niebie i ziemi nie wskazywały na zmiany, ale trudno, może choć przez chwilę poprawię ich nastrój. Nawet siedząca za mną dziewczynka potwierdziła koledze z którym siedziała:
- „Mój tata mówił, że górale zawsze dobrze wiedzą kiedy pogoda się zmienia, oni podobno mają wmontowaną pogodynkę”.
Nie było wyjścia, więc (podobnie jak Tewje mleczarz) pomyślałem sobie:
- „A co by ci przeszkadzało Panie Boże, żeby rzeczywiście wyszło słońce?”
Nie minęło pół godziny a na horyzoncie chmury nagle się rozerwały i z dala na pagórkach zabłyszczało słońce. Poczułem się wtedy jak człowiek wtajemniczony, mający konszachty w Niebie.
Cały czas zza chmurek błyskało figlarne słoneczko, a dzieci były szczęśliwe i dumne, że ich pilot tak świetnie przepowiada pogodę. Ostatnim punktem był zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego. Jedziemy. No tak, a na horyzoncie znów pojawiła się ciemna masa deszczowych chmur. Dzieciaki więc zwracają się do mnie, jak do największego guru:
- „Będzie padało?”
- „A skąd zdążymy przed deszczem, ja pilot wam to mówię, to wierzcie.”
Sparafrazowałem powiedzonko wójta, z „Chłopów” Reymonta. No i dostałem nauczkę.
Widocznie Najwyższy pomyślał sobie: dość tej chwalby, czas na przykrą rzeczywistość i twarde lądowanie. Pięćset metrów przed zamkiem lunął taki deszcz, że wyjście z autokaru było zupełnie niemożliwe. Zobaczyliśmy zatem, tę piękną magnacką siedzibę z okiem autobusu i udaliśmy się w drogę powrotną.
Nie wiedziałem jednak, że Najwyższy skłonny jest żartować, bowiem ujechaliśmy ze dwa, no może trzy kilometry i z dala zobaczyliśmy pięknie oświetlony resztkami zachodzącego słońca, zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego.
No bardzo śmieszne, Panie Boże, no bardzo śmieszne...