Czerwcowe upalne popołudnie. Kończę z grupą zwiedzać muzeum
na zamku. Część osób już wyszła, część robi zakupy w sklepiku z pamiątkami,
jeszcze inni robią sobie zdjęcia na dziedzińcu. Normalna sytuacja.
W dalszym planie – jak zwykle – Stare Miasto, dominikanie,
katedra. Potem obiad. Tymczasem grupa, zebrawszy się już w całości, prosi mnie
o zmianę w harmonogramie. Są głodni, marzą o zimnym piwku. Zatem – ku radości
ogółu – informuję grupę, ze teraz zaprowadzę ich do dobrej restauracji, jednej
z lepszych na Starym Mieście. Idziemy.
Restauracja ta, w istocie należy do jednej z
popularniejszych. Świadczy o tym m.in.
oblężony ogródek, w którym jest o wiele więcej osób niż w sąsiadujących.
Zajmujemy miejsca, składamy zamówienie. Przy miłej pogawędce i zimniutkiej
„Perle” czas płynie niespostrzeżenie, dopiero ja, spojrzawszy na zegarek,
orientuję się, ze czas oczekiwania na zamówienie znacząco się przeciąga.
Czekamy już 40 minut. Pani kelnerka zaczyna się tłumaczyć, że mają bardzo dużo
zamówień, że nasze jest w przygotowaniu etc. Na moje pytanie: „Ile jeszcze
będziemy czekać?” odpowiada, że jeszcze jakieś 15 minut. Reakcja grupy jest
jednoznaczna: ”Oni chyba dopiero łapią tego świniaka!” „Wykopują
kartofle”...Wreszcie pada, pełne rezygnacji: „Trudno, zaczekamy”. Po kolejnych
20 minutach naszych potraw ani widu, ani słychu. Grupa zaczyna się irytować, ja
też. Zapytana, po raz kolejny pani kelnerka, zapewnia, ze za 15 minut na pewno
już będziemy jeść. W tym momencie, gdy
czas naszego oczekiwania na realizację zamówienia przekroczył już ponad
godzinę, część z grupy rzeczywiście dostała potrawy. Reszta czekała dalej. Po
kolejnych 10 minutach, gdy po raz kolejny usłyszałam od obsługi lokalu,
sakramentalne niemalże „Jeszcze 15 minut...” zdecydowałam wraz z pozostałą
częścią grupy o opuszczeniu restauracji. Po blisko półtorej godzinie!! Na
odchodnym ja, osoba przecież mało konfliktowa i ugodowa z charakteru, nie
omieszkałam powiedzieć kilku gorzkich słów w kierunku obsługi. Jeden z panów
zażądał widzenia z szefem restauracji – ponoć był nieobecny. OK, wierzymy na
słowo. Wściekli i głodni turyści
zażyczyli sobie, bym zaprowadziła ich na najzwyklejszy kebab, co też spełniłam.
Nie muszę dodawać, ze tam zostaliśmy obsłużeni bardzo szybko. Co z tego? Plan
wycieczki runął na łeb i szyję, rozsypał się w gruzy. Część grupy – ta która
jednak, po tej godzinie, dostała zamówienie, została w restauracji. Sporo osób,
zniecierpliwionych przeciągającym się oczekiwaniem, już wcześniej udała się na
własną rękę w poszukiwaniu innych lokali. Część wróciła do autokaru, przy mnie
zostało niewiele osób, które, po skonsumowaniu bliskowschodniego fast-foodu,
udała się na spacer po Starym Mieście. Czasu jednak zostało już niewiele. Nie
zdołałam ani opowiedzieć wszystkiego co chciałam, ani pokazać. I tak wyjazd z Lublina był opóźniony o
godzinę, przez co grupa nie zrealizowała do końca planu wycieczki.
Przeprosiłam grupę, ale czy jakiekolwiek moje przeprosiny
zwrócą im zmarnowaną imprezę, której lwią część spędzili na oczekiwaniu na
zamówienie w, jednej z mających lepszą opinię, staromiejskich restauracji?
Do tej pory zawsze prowadziłam moje grupy właśnie tam. Nigdy
nie było zastrzeżeń. Teraz jednak wiem, że posiadanie dobrej opinii i licznej klienteli jest w stanie wszystko
popsuć. Wydawało mi się to niepojęte, że, wobec tak licznej konkurencji, można
w ten sposób potraktować gości. A jednak! Zatem od teraz dam zarobić innym
lokalom, może nie tak popularnym, ale za to szanującym klienta i jego pieniądze
– a przecież każda taka grupa, oznacza dla restauratora kilkuset złotowy zysk,
nie licząc napiwków. A wystarczyło przecież, by obsługa, przed przyjęciem
zamówienia, zastanowiła się, czy rzeczywiście mogą nas przyjąć. Nic by się nie
stało, jakbym ten jeden, jedyny raz,
usłyszała: „Przepraszamy, nie damy rady, Państwo są zbyt liczną
grupą...”. Co zadecydowało ze tak się nie stało? Pogoń za zyskiem za wszelką
cenę? Chyba tak. Finał całej sprawy jest jednak taki, że lokal ma u mnie krechę
jak stąd do Władywostoku. Cóż.
Agata