sobota, 29 czerwca 2013

Restauracyjna przygoda


Czerwcowe upalne popołudnie. Kończę z grupą zwiedzać muzeum na zamku. Część osób już wyszła, część robi zakupy w sklepiku z pamiątkami, jeszcze inni robią sobie zdjęcia na dziedzińcu. Normalna sytuacja.
W dalszym planie – jak zwykle – Stare Miasto, dominikanie, katedra. Potem obiad. Tymczasem grupa, zebrawszy się już w całości, prosi mnie o zmianę w harmonogramie. Są głodni, marzą o zimnym piwku. Zatem – ku radości ogółu – informuję grupę, ze teraz zaprowadzę ich do dobrej restauracji, jednej z lepszych na Starym Mieście. Idziemy.
Restauracja ta, w istocie należy do jednej z popularniejszych.  Świadczy o tym m.in. oblężony ogródek, w którym jest o wiele więcej osób niż w sąsiadujących. Zajmujemy miejsca, składamy zamówienie. Przy miłej pogawędce i zimniutkiej „Perle” czas płynie niespostrzeżenie, dopiero ja, spojrzawszy na zegarek, orientuję się, ze czas oczekiwania na zamówienie znacząco się przeciąga. Czekamy już 40 minut. Pani kelnerka zaczyna się tłumaczyć, że mają bardzo dużo zamówień, że nasze jest w przygotowaniu etc. Na moje pytanie: „Ile jeszcze będziemy czekać?” odpowiada, że jeszcze jakieś 15 minut. Reakcja grupy jest jednoznaczna: ”Oni chyba dopiero łapią tego świniaka!” „Wykopują kartofle”...Wreszcie pada, pełne rezygnacji: „Trudno, zaczekamy”. Po kolejnych 20 minutach naszych potraw ani widu, ani słychu. Grupa zaczyna się irytować, ja też. Zapytana, po raz kolejny pani kelnerka, zapewnia, ze za 15 minut na pewno już będziemy jeść. W tym momencie, gdy  czas naszego oczekiwania na realizację zamówienia przekroczył już ponad godzinę, część z grupy rzeczywiście dostała potrawy. Reszta czekała dalej. Po kolejnych 10 minutach, gdy po raz kolejny usłyszałam od obsługi lokalu, sakramentalne niemalże „Jeszcze 15 minut...” zdecydowałam wraz z pozostałą częścią grupy o opuszczeniu restauracji. Po blisko półtorej godzinie!! Na odchodnym ja, osoba przecież mało konfliktowa i ugodowa z charakteru, nie omieszkałam powiedzieć kilku gorzkich słów w kierunku obsługi. Jeden z panów zażądał widzenia z szefem restauracji – ponoć był nieobecny. OK, wierzymy na słowo.  Wściekli i głodni turyści zażyczyli sobie, bym zaprowadziła ich na najzwyklejszy kebab, co też spełniłam. Nie muszę dodawać, ze tam zostaliśmy obsłużeni bardzo szybko. Co z tego? Plan wycieczki runął na łeb i szyję, rozsypał się w gruzy. Część grupy – ta która jednak, po tej godzinie, dostała zamówienie, została w restauracji. Sporo osób, zniecierpliwionych przeciągającym się oczekiwaniem, już wcześniej udała się na własną rękę w poszukiwaniu innych lokali. Część wróciła do autokaru, przy mnie zostało niewiele osób, które, po skonsumowaniu bliskowschodniego fast-foodu, udała się na spacer po Starym Mieście. Czasu jednak zostało już niewiele. Nie zdołałam ani opowiedzieć wszystkiego co chciałam, ani pokazać.  I tak wyjazd z Lublina był opóźniony o godzinę, przez co grupa nie zrealizowała do końca planu wycieczki.
Przeprosiłam grupę, ale czy jakiekolwiek moje przeprosiny zwrócą im zmarnowaną imprezę, której lwią część spędzili na oczekiwaniu na zamówienie w, jednej z mających lepszą opinię, staromiejskich restauracji?
Do tej pory zawsze prowadziłam moje grupy właśnie tam. Nigdy nie było zastrzeżeń. Teraz jednak wiem, że posiadanie dobrej opinii i  licznej klienteli jest w stanie wszystko popsuć. Wydawało mi się to niepojęte, że, wobec tak licznej konkurencji, można w ten sposób potraktować gości. A jednak! Zatem od teraz dam zarobić innym lokalom, może nie tak popularnym, ale za to szanującym klienta i jego pieniądze – a przecież każda taka grupa, oznacza dla restauratora kilkuset złotowy zysk, nie licząc napiwków. A wystarczyło przecież, by obsługa, przed przyjęciem zamówienia, zastanowiła się, czy rzeczywiście mogą nas przyjąć. Nic by się nie stało, jakbym ten jeden, jedyny raz,  usłyszała: „Przepraszamy, nie damy rady, Państwo są zbyt liczną grupą...”. Co zadecydowało ze tak się nie stało? Pogoń za zyskiem za wszelką cenę? Chyba tak. Finał całej sprawy jest jednak taki, że lokal ma u mnie krechę jak stąd do Władywostoku. Cóż.  

Agata

  


środa, 26 czerwca 2013

Przyzwyczajenie...


Nie tak znów dawno miałem bojowe zadanie. Polegało ono na tym, że kiedy skończyłem opowieści diabła Czarciwąsa w Lubelskiej Trasie Podziemnej, miałem się również jako diabeł pojawić na powietrzni i oprowadzić grupę z podziemi, po zabytkach, które widzieli na makietach. Troszkę stremowany, bo przecież wystawiałem swe „diabelskie przebranie” na widok publiczny, a nie miałem żadnej pewności co do reakcji mieszkańców naszego grodu. Cóż jednak, powiedziało się A trzeba powiedzieć B. Wylazłem z podziemi „diabelsko pięknie” przystrojony z jakże figlarnymi różkami na głowie oraz ciągnącym się diablim ogonkiem i czekałem na grupę, która dopiero zbliżała się do wyjścia. Już po pierwszych reakcjach troszkę mnie zdenerwowanie i trema opuściły. Mieszczanie bowiem lubią zarówno anielskie istoty opiekujące się Lublinem, jak i diabły, które ferowały sprawiedliwe wyroki w Trybunale Koronnym.
Grupa wyszła z Podziemi i zaczęła się opowieść diabelska na powierzchni starego miasta. Wszystko szło jak po maśle, aż do czasu przejścia przez bramę w Wieży Trynitarskiej. Zazwyczaj prowadząc wycieczki stawałem tuż koło Archikatedry , w pobliży Archiwum Państwowego i opowiadałem dzieje budowli. Tak było również i tym razem. Potoczystą mową przedstawiałem właśnie wydarzenia odbudowy świątyni po pożarze, kiedy zauważyłem mieszczkę lubelską w starszym wieku przyglądającą mi się badawczo. Na początku nie zwracałem uwagi, ale widać ciekawość mieszczki była większa niż moja, zbliżyła się i zapytała:
- Czy diabeł nie boi się krzyża?
No tak! Odwróciłem się  i uprzytomniłem sobie natychmiast, że tuż za moim ulubionym miejscem do opowiadania stoi wielgachny krzyż.
Nie chcąc „wyjść z roli” zakrzyknąłem jedynie diabelskie:
- Brrrrrrrrrr, toć nie zauważyłem onego znaku, brrrrrrrrr ...
I natychmiast (jako że opowieść właśnie się skończyła) poprowadziłem grupę dzieciaków w stronę „kamienia nieszczęścia”.
Odwróciłem się jednak, pomykając w diabelskich susach, i zobaczyłem uśmiechniętą twarz starszej pani. Do tej pory nie wiem czy z powodu złapania „diabła za rogi” i zapędzenia go w „kozi (bo nie diabli) róg”, czy też z powodu radości wynikającej z mojej pociesznej roli jako lubelskiego przewodnika.
Kiedy ją spotkam następnym razem, będę musiał ją o to zapytać.



czwartek, 20 czerwca 2013

Mój dzień wolny

Od połowy maja, prawie do końca czerwca trwa szczyt sezonu turystycznego dla przewodników. Wycieczki prawie codziennie i to czasem podwójnie. Ba zdarza się, że jak trzeba to i potrójnie. Chociaż każdy z nas lubi tą pracę, to jednak sami przyznacie, że każdemu przysługuje chwila oddechu.

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę to lubię, ale...Turystom często się wydaję, że przewodnik też jedzie na wycieczkę. Turyści jadą na wycieczkę. Przewodnik jest w pracy. Musi pilnować trasy, a często gadać przez mikrofon i pilnować trasy. Odpowiadać na pytania i mówić kierowcy gdzie  skręcić, na jaki pas skręcić. Latać za grupą i patrzeć, czy nikt się nie zgubi i pilnować trasy. Instruować gdzie jest parking. Dopasowywać trasę zwiedzania do warunków zastanych na miejscu docelowym. Co chwilę kontrolować czy nie ma opóźnień, poganiać grupę, dbać o bezpieczeństwo i myśleć o dziesiątkach rzeczy, o których nawet nie wiecie, że musimy myśleć. Musi być historykiem, historykiem sztuki, dendrologiem, geografem, socjologiem, psychologiem, psychiatrą, kulturoznawcą, fizykiem (naprawdę!), gleboznawcą, ornitologiem, wybitnym dyplomatą i sam Bóg wie kim jeszcze. A przede wszystkim dużo mówić, przy okazji cały czas sprawdzać czy to, co mówi, nie nudzi grupy. Zastanawiać się jak przedstawić dany problem, aby wydała się interesujący dla każdego uczestnika. Nie można stosować standardów, bo grupa, grupie nie równa.

Od tygodnia czekałam na jeden wolny dzień…
Jednak trzy dni wcześniej odebrałam telefon od koleżanki przewodniczki i od razu w słuchawce od razu usłyszałam:
- RATUJ!!!!!
Oczywiście zapytałam o jaki dzień chodzi i jak się pewnie domyślacie, wycieczka maiła wypaść w mój wyczekiwany wolny dzień. Westchnęłam tylko mówiąc :
- Pojadę…
Zaczęłam więc szybko przygotowania, aby przejrzeć trasę, przypominając sobie małe co nieco oraz sprawdzić aktualności.
Przyjeżdżam na miejsce spotkania, cały czas myśląc w jakim miejscu trasy co mówić, co  przez mikrofon, a co na miejscu. Przywitano mnie jak to zwykle - niepewnie, a po chwili, trochę zakłopotana pani kierownik powiedziała:
- Wie pani, w ostatniej chwili podmieniono nam autokar i akurat ten nie ma działającego mikrofonu…A grupa jest duża…Obawiam się, że w autokarze nie będzie mogła pani nam nic opowiedzieć
-Cóż, to bardzo szkoda... No ale nic na to teraz nie poradzimy ( Dzięki Ci Siło Wyższa! Jedna rzecz mniej na głowie!)

wtorek, 18 czerwca 2013

No to właściwie, gdzie my jesteśmy?


Pojechałem na Jurę Krakowsko – Częstochowską jako pilot wycieczki uczniów ze szkoły podstawowej. Dzieciaki, jak to dzieciaki pełne werwy i ciekawych pomysłów. Po całodziennych trudach zwiedzania i Wieliczki i Krakowa dobrnęliśmy na nocleg. Następnego dnia plan równie napięty, jak ten do tej pory, szczegółowo poinformowałem o planach na następny dzień jeszcze w autokarze. Powiedziałem między innymi, że będziemy zwiedzali zamki Orlich Gniazd i wymieniłem ich nazwy
Wieczorem po kolacji mała rekreacja na placyku przed zajazdem i oczywiście były telefony  do kochanych Rodziców.
Dzieciaki jak to dzieciaki nie zawsze słuchały co im w autokarze mówiłem, więc przybiegały pytać, gdzie nocujemy, gdzie jutro jedziemy itp...
Usiadłem na murku wsłuchując się w ptasią muzykę, przerywaną pokrzykiwaniem dzieciaczków i nagle widzę niedaleko mnie usiadła dziewczynka, która rozmawiała z mamusią. Niechcący jakby wyławiam treść opowieści dziecka:
- Mamusiu – wiesz jesteśmy na Jurze i wiesz jutro jedziemy do Ogrójca!
Jako żywo niczego takiego w planach nie mieliśmy i nagle uświadomiłem sobie co to za miejsce – oczywiście – Ogrodzieniec.
Pomysłowość dzieci nie zna granic i jest totalnie nieokiełznana – to jedna z wielu zalet bycia pilotem wycieczek – cały czas ubogacamy się „duchowo”.



niedziela, 9 czerwca 2013

Nadopiekuńczość – gorsza od faszyzmu.


Sezon pilotowania wycieczek w pełni, jeździmy jak zwariowani gdzie się tylko da przez cały bity tydzień. Piątek i kolejny wyjazd – tym razem Zamość i Roztocze.
Kiedy usłyszałem z jaką szkołą jadę na wycieczkę, od razu włączyło mi się ostrzeżenie. Pomyślałem jednak: ech – uprzedziłeś się bracie, daj im szansę. Czekamy – kierowca jest, autokar jest, ja jestem grupy nie ma. Nagle po jakichś 15 minutach nadciąga grupa, ogarnąłem ją wzrokiem i widzę – stanowczo za mało. Przywitałem się z nauczycielką i zapytałem czy to wszyscy, ona zaś powiedział z przekąsem, że reszta zaraz przyjdzie. Rzeczywiście po następnych 15 minutach nadciągnęła reszta wycieczki z panią na czele. Potem zaczęło się usadzanie dzieci – kolejne 15 minut diabli wzięli. No! wreszcie ruszamy. Mamy „w plecy” 45 minut, ale to jest jeszcze do nadrobienia w programie.
Nie dojechaliśmy daleko – gdzieś za Krasnystaw, kiedy pani ( nazwijmy ją Berta) zaanonsowała, że chłopczyk chce siusiu. No cóż ma zrobić to w autobusie? Lepiej żeby zrobił to w toalecie. Zatrzymaliśmy karawanę i .... no właśnie cała chmara dzieci wybiegła z autokaru, bo właśnie wszystkim się zachciało. – Okey, nie ma sprawy. Spóźnienie ma już 60 minut, ale nic to.
Zamość. Wchodzimy do ZOO, i tak pytam czy chodzimy cała grupą i ja opowiadam o zwierzątkach? "Berta" zadecydowała, że ona ze swoją klasą będą indywidualnie zwiedzać ZOO. Podałem godzinę spotkania przy wyjściu i poszedłem z druga panią i jej klasą po ogrodzie. Dodam, że druga nauczycielka to wspaniała kobitka – jak mówią „z kościami”. Potem obiad. Oczywiście żeby zmniejszyć koszty wycieczki nie przewidziano obiadu dla kierowcy i pilota – rozumiem – jest kryzys. Kupiłem sobie 20 dag salcesonu z ozorków i Kubusia w plastikowej butelce – przecież jest kryzys. Obiad wg zapewnień "Berty" miał trwać pół godziny, a trwał godzinę i piętnaście minut. Rozumiem dzieci muszą jeść powoli i dokładnie żuć jedzenie. Jednak program ma swoje nieubłagane prawa i czas na kolejny punkt kurczy się niemiłosiernie. Po krótkim spacerze po starym mieście "Berta" zapytała o czas wolny na lody – okey – dzieci muszą mile wspominać wycieczkę – jest czas wolny na lody. Zbiórka po lodach i dzieciaczki zbiegły się do mnie i wtedy "Berta" czujnym okiem "pedagoga" zobaczyła coś okropnego, jedno z „jej dzieci” rozmawia z dzieckiem z drugiej klasy. Podbiegła szarpnęła za rękę dzieciaka i z wymówką w głosie powiedziała do przestraszonego malca: - a ty co zapomniałeś gdzie jest twoja pani i twoja klasa? –  Wtedy całą integrację diabli wzięli. Oczywiście przeciągnęła go kilka metrów dalej – do właściwej klasy, „jej klasy”. UFFFFF! Został strzał z armaty jako niespodzianka i jedziemy „zaliczyć” ostatni punkt wycieczki – tak zaliczyć, bo czasu zostało na zobaczenie i to pobieżne kilku wystaw etnograficznych. "Berta" postanowiła jednak, że najpierw zrobi zbiórkę swoich dzieci i je dokładnie policzy, chociaż dopierutko co wysiadły z autokaru. Zobaczyła jednak, że ja nie czekając ruszyłem ku wystawom natychmiast mnie dogoniła. Podeszła do mnie i zażyczyła sobie, żeby „dzieci wysikały się według listy”.  Zrozumiałem, że chodziło jej o wszystkie dzieciaki i...  pomyliłem się. "Berta" stanęła w drzwiach toalety i sprawdzała niemal z listą w ręku, czy wszyscy zaliczyli przybytek, nie ważne czy się dziecku chciała – czy też nie.
Wreszcie wróciliśmy! Nie będę opisywał szczegółowo powrotu  i reszty żenujących wyczynów "Berty". Ważne że wróciliśmy na czas pod szkołę.
Teraz tak mi przychodzi do głowy myśl – czy aby ta pani powinna być nauczycielką, czy też politykiem? Bo jak na nauczycielkę jest nadopiekuńcza i dzieciom robi prawdziwą krzywdę nie pozwalając na integrację dzieci i troszkę kontrolowanej samodzielności. Jak na polityka zaś to świetnie dzieli dzieci na „prawdziwych uczniów” czyli z jej klasy i „tych drugich” – oczywiście gorszych.

Ech - tak to politycy podzielili Polaków.


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Czwartkowe wzgórze.


Właśnie dzisiaj „diabłowałem” w Lubelskiej Trasie podziemnej, kiedy przyszli pierwsi turyści. Była to klasa druga szkoły podstawowej. Pani przewodnik pięknie opowiadała o Lublinie od zarania dziejów pokazując pierwszą makietę. Ja ukryty – póki co – za ścianą słuchałem tej opowieści, kiedy przewodniczka pokazała ważne wzgórze, a przedstawiając go powiedziała, że to Czwartkowe Wzgórze. Dzieciaczki jakby na chwilkę zaniemówiły, więc padło pytanie:
- Czy ktoś wie dlaczego to wzgórze się tak nazywa? Może któreś z Was wie co się odbywało w czwartek?
Po chwili wahania jedno z dzieci dość rezolutnie odpowiedziało:
- Ja wiem w czwartek odbywało się Boże Ciało.
No właśnie w tym tygodniu obchodziliśmy właśnie tę uroczystość.

Tutaj przypomniała mi się anegdota opowiedziana przez jednego z zakonników:
Do drzwi starszego pana dobijał się ktoś intensywnie.
- Kto tam? - zapytał starszy pan
- Sataniści! – brzmiała natarczywa odpowiedź.
- Nie wierzę! -  oponował starszy pan zza drzwi
- Jak Boga kocham jesteśmy sataniści! – padło potwierdzenie.

Kiedy to wszystko przeleciało przez moją głowę to ledwie powstrzymałem się od głośnego śmiechu, bo za chwilę miałem siać grozę jako podziemny diabeł Czarciwąs.



niedziela, 2 czerwca 2013

Jak tak można?


W ostatnim tygodniu, dokładnie w piątek o godzinie 2000 zadzwonił telefon. W słuchawce zrozpaczony głos właścicielki jednego z biur podróży z centrum Polski prosił o pomoc. Okazało się, że jedna z lubelskich przewodniczek (z licencją przewodnicką) w ostatniej chwili zrezygnowała z usługi dla tego biura i przyczyny nie podała, przynajmniej tak to relacjonowała owa pani w słuchawce. Grupa w drodze do Lublina, a przewodnika zamówionego wcześniej nie ma i nie będzie. Troszkę mną telepnęło, bo jak można wykazać się taka niefrasobliwością, kiedy jednak dowiedziałem się, że to nie pierwszy taki numer w wykonaniu tej przewodniczki to już nie była niefrasobliwość, ale zwykła nieodpowiedzialność. Oczywiście przekładając zajęcia i zmieniając plany przyjąłem ową usługę i wykonałem ja jak najlepiej potrafiłem. Powstała jednak we mnie kolejna wątpliwość.
Uwolniono zawód przewodnika i co dalej? Ano coraz częściej będą się spotykać kontrahenci z takimi przypadkami, skoro licencjonowana przewodniczka nie ma za grosz uczciwości to co mogą zrobić tacy „dzicy” przewodnicy?  Oj, niedobrze panowie politycy – niedobrze, ale z drugiej strony zapraszamy do Lublina i... tak, tak weźcie sobie takiego przewodnika bez licencji i wtedy dowiecie się co tak naprawdę zrobiliście „dobrego”. My lubelscy przewodnicy wiemy jedno: skoro kochamy nasze miasto, to będziemy dla niego pracować jak najlepiej, a ci wszyscy, którzy traktują zawód przewodnika jako zło konieczne szybko się wykruszą – z braku chętnych na ich usługi.
Mam nadzieję, że opisany tutaj przypadek więcej się nie powtórzy, czego życzymy Państwu my – lubelscy przewodnicy.