wtorek, 19 listopada 2013

Gimnazjum? No tak....

Przyjemny letni dzień, wycieczka gimnazjalistów z jakiegoś miasta X witamy się, już zaczynam opowieści, przedstawiłam się, przechodzimy do punktu gdzie mam zacząć opowieść i jeden chłopiec tak wyraźnie zabiega o moje towarzystwo, przyspiesza kroku i zaczyna pytać o różne rzeczy ( myślę sobie - rezolutny młody dżentelmen, głodny wiedzy, aż miło! A tak źle mówią o gimnazjalistach) ale tak zaczyna pytać i z innej beczki.. -a Panią to kto zatrudnia?? - a ile Pani zarabia? -Wie Pani, bo może byśmy się tak umówili.. ja Pani zapłacę trochę więcej i Pani nas już puści do Mc Donalda....

czwartek, 31 października 2013

Nocą po sezonie

Kolejny sezon turystyczny dobiegł końca. A ten miniony czas był wypełniony ciężka pracą. Nie myślcie, że narzekam. Nic takiego. Jednak czasami, szczególnie późna jesienią odczuwam potrzebę odpoczynku, spokoju, wyciszenia. W tym roku jakoś tak mi było tęskno do zacisznych czterech ścian. Tyle się działo! Więc kiedy nadeszła druga połowa października, z utęsknieniem wyczekiwałam kilku wolnych dni. Czy odpoczęłam? Hm…Myślę, że lepiej bym odpoczęła gdyby nie to:
Leżę pod ciepłym kocem, z kotem na kolanach, książką w jednej dłoni i kubkiem herbaty w drugiej. Nagle dzwoni telefon.
- Słuchaj, pamiętasz!- słyszę zdenerwowany głos w słuchawce.- Obiecałaś mi, że weźmiesz! Nie możesz odmówić!  Masz jutro i pojutrze dwie wycieczki. Obie po sześć godzin po mieście. Bez żadnych wstępów. Grupy po 50 osób. Gimnazjum...

I wtedy obudziłam się z krzykiem. Jeszcze długo musiałam sobie powtarzać: to był tylko sen, tylko sen…




poniedziałek, 30 września 2013

Białe myszki.



Lublin to chyba najbardziej zaczarowane ze wszystkich miast Polski. Dzieją się tutaj takie rzeczy „...o których się fizjologom nie śniło...” cytując Ferdka Kiepskiego. Coraz częściej bowiem, lubelscy przewodnicy oprowadzają swoje grupy w strojach historycznych. Miasto wtedy nabiera zupełnie innego kolorytu i jakby dał się odczuć powiew dawnych czasów.
Właśnie miałem bardzo pracowitą sobotę: dwie grupy od rana do wieczora i obie oprowadzałem w stroju szlacheckim z drugiej połowy siedemnastego wieku. Oczywiście nie obyło się bez pamiątkowych zdjęć, na których grałem rolę przysłowiowego „białego misia”.
Najciekawsze jednak były reakcje mieszczan. Najpierw towarzyszyły mojemu pojawieniu uśmiechy, gdzie indziej komentarze w stylu:
- „O Zagłoba idzie!”
No tak kiedyś mówiono o mnie Kmicic, a dzisiaj Zagłoba. Ostatecznie muszę się z tym pogodzić, w końcu jestem te 40 kilogramów starszy. Jednak to co mi się przydarzyło już po zakończeniu pracy tego dnia ubawiło mnie tak, że jeszcze do wieczora na wspomnienie zdarzenia śmiałem się serdecznie.
Już wracałem ulicą Grodzką w kierunku parkingu na placu zamkowym do mojego „żelaznego rumaka”, właśnie mijałem jeden z ogródków kawiarnianych kiedy przy jednym ze stolików podniósł się lekko chwiejący się pan. Zrobił to tak szybko, że pozostałe kufle wylądowały na ziemi. On zaś z wielkim zdziwieniem, nadal chwiejąc się na nogach, od złocistego płynu który jak widać lekko przedawkował zakrzyknął do kolegów:
- „Panowie, ja już nie piję, ja widzę jakieś dziwne postacie”.
Ech! Na co mi przyszło: byłem „białym misiem”, a teraz robię za „białe myszki”.
A niech tam! Jeśli tym sposobem uratuję choćby jednego „tutejszego” to i za tę postać mogę być brany.




sobota, 28 września 2013

Psikus statysty



 Ładna pogoda, chodzę z wycieczką po starym mieście, jesteśmy przy kamienicy gdzie mieszkała mieszczka Jadwiga z legendy o pożarze miasta Lublina więc opowiadam legendę tak z emfazą, wczuwam się, a oni słuchają, zainteresowani, pobudzeni, uśmiechają się coraz bardziej, myślę sobie, ale jestem świetna!! Więc dalej, dawaj! Wtem czuję za sobą czyjąś obecność, boje się odwrócić, ale powoli, powoli, a tam.. .Ucharakteryzowana na zakrwawioną twarz statysty z ekipy filmowej "Kamieni na szaniec", który to film kręcą teraz w Lublinie, postanowił mi zrobić psikusa, a wycieczka mu dopomogła. Nie pisnęli ani słowem...

sobota, 24 sierpnia 2013

Trzeba uważać...

W tym roku miałam okazję pilotować pewną przesympatyczną grupę z północy Polski. Wszyscy uczestniczy wycieczki związani byli z pewna firmą farmaceutyczna, której ( z tego, co się zorientowałam) jednym z hitów jest lek na przeziębienie. Aby nie uprawiać kryptoreklamy na potrzeby naszego tekstu nazwijmy go… Prolinex ( sprawdziłam- wujek Google mówi, że nic takiego nie istnieje :P )

Jednym z punktów naszej wędrówki były odwiedziny w skansenie pszczelnictwa. Gospodarz, który nas przyjmował i oprowadzał, od razu zrobił olbrzymie wrażenie na wszystkich uczestnikach. Bez trudu złapał z grupą kontakt i w zasadzie nic mi nie pozostało innego jak oddawać się jego urokowi ze wszystkimi. Oprowadził nas po obejściu, zaprosił do minimuzeum, w którym prezentował nam dawne narzędzia używane na wsi. Na koniec została nam degustacja, podczas której gospodarz zachwalał nam dłuższy czas cudowne właściwości miodów, pyłków i wszystkiego co związane jest z pszczołami.

W pewnym momencie znieruchomiałam, gdy do moich uszu dotarły słowa opowiadającego pana:

-Czy znają państwo lepszy lek na przeziębienie?....

Na reakcję nie trzeba było czekać. Jednej z pań skulonej w kąciku, wyrwał się teatralny szept, przez zaciśnięte zęby:

-Prlinex

wtorek, 20 sierpnia 2013

Co za różnica ?

Mój kolega ma okazję pracować w jednym z najbardziej urokliwych miasteczek w Polsce. Miejscem tym jest oczywiście Kazimierz Dolny. Niedawno przechadzając się ryneczkiem, usłyszał gdzieś niedaleko zachwyt jednego z turystów:

- Ależ piękny ten Sandomierz!



No tak. Sandomierz jest piękny, rzeczywiście. Ale Kazimierz Dolny ...


wtorek, 13 sierpnia 2013

Jakiś czas temu na Jarmarku

Wielkimi krokami zbliża się Jarmark Jagielloński. W zasadzie to już za chwilę !!!

Co roku my, przewodnicy, prowadzamy w tych dniach chętnych turystów. Pokazujemy najpiękniejsze zabytki, opowiadamy najpiękniejsze historię. Chętnych jest dużo a nas jednak dużo mniej, dlatego takie przejścia nie są może długie, ale za to zawierają samą esencję. Ale jednak każdy z nas ma inny styl i coś innego uważa za najważniejsze, dlatego miejsca, w których się zatrzymujemy mogą być różne.

Kilka lat temu, już na zakończenia Jarmarku, pewna pani ( najpewniej mieszkanka naszego Koziego Grodu), podeszła do kolegi i powiedziała.
- Wie Pan, ja tu chodzę z wami już czwarty dzień i za każdym z innym z przewodników. Każdy z was, o każdym zabytku opowiada inaczej i zatrzymuje się w innych miejscach. I jak już tak przeszłam z wami wszystkimi, to dopiero mogę powiedzieć, że znam Lublin!

piątek, 9 sierpnia 2013

Prawie,.... ale byłam blisko.

Pytanie: Jakie zwierzę chronione stanęło na przeszkodzie rozbudowie lotniska w Świdniku?
Odpowiedź: Susiec Perełkowy.

sobota, 29 czerwca 2013

Restauracyjna przygoda


Czerwcowe upalne popołudnie. Kończę z grupą zwiedzać muzeum na zamku. Część osób już wyszła, część robi zakupy w sklepiku z pamiątkami, jeszcze inni robią sobie zdjęcia na dziedzińcu. Normalna sytuacja.
W dalszym planie – jak zwykle – Stare Miasto, dominikanie, katedra. Potem obiad. Tymczasem grupa, zebrawszy się już w całości, prosi mnie o zmianę w harmonogramie. Są głodni, marzą o zimnym piwku. Zatem – ku radości ogółu – informuję grupę, ze teraz zaprowadzę ich do dobrej restauracji, jednej z lepszych na Starym Mieście. Idziemy.
Restauracja ta, w istocie należy do jednej z popularniejszych.  Świadczy o tym m.in. oblężony ogródek, w którym jest o wiele więcej osób niż w sąsiadujących. Zajmujemy miejsca, składamy zamówienie. Przy miłej pogawędce i zimniutkiej „Perle” czas płynie niespostrzeżenie, dopiero ja, spojrzawszy na zegarek, orientuję się, ze czas oczekiwania na zamówienie znacząco się przeciąga. Czekamy już 40 minut. Pani kelnerka zaczyna się tłumaczyć, że mają bardzo dużo zamówień, że nasze jest w przygotowaniu etc. Na moje pytanie: „Ile jeszcze będziemy czekać?” odpowiada, że jeszcze jakieś 15 minut. Reakcja grupy jest jednoznaczna: ”Oni chyba dopiero łapią tego świniaka!” „Wykopują kartofle”...Wreszcie pada, pełne rezygnacji: „Trudno, zaczekamy”. Po kolejnych 20 minutach naszych potraw ani widu, ani słychu. Grupa zaczyna się irytować, ja też. Zapytana, po raz kolejny pani kelnerka, zapewnia, ze za 15 minut na pewno już będziemy jeść. W tym momencie, gdy  czas naszego oczekiwania na realizację zamówienia przekroczył już ponad godzinę, część z grupy rzeczywiście dostała potrawy. Reszta czekała dalej. Po kolejnych 10 minutach, gdy po raz kolejny usłyszałam od obsługi lokalu, sakramentalne niemalże „Jeszcze 15 minut...” zdecydowałam wraz z pozostałą częścią grupy o opuszczeniu restauracji. Po blisko półtorej godzinie!! Na odchodnym ja, osoba przecież mało konfliktowa i ugodowa z charakteru, nie omieszkałam powiedzieć kilku gorzkich słów w kierunku obsługi. Jeden z panów zażądał widzenia z szefem restauracji – ponoć był nieobecny. OK, wierzymy na słowo.  Wściekli i głodni turyści zażyczyli sobie, bym zaprowadziła ich na najzwyklejszy kebab, co też spełniłam. Nie muszę dodawać, ze tam zostaliśmy obsłużeni bardzo szybko. Co z tego? Plan wycieczki runął na łeb i szyję, rozsypał się w gruzy. Część grupy – ta która jednak, po tej godzinie, dostała zamówienie, została w restauracji. Sporo osób, zniecierpliwionych przeciągającym się oczekiwaniem, już wcześniej udała się na własną rękę w poszukiwaniu innych lokali. Część wróciła do autokaru, przy mnie zostało niewiele osób, które, po skonsumowaniu bliskowschodniego fast-foodu, udała się na spacer po Starym Mieście. Czasu jednak zostało już niewiele. Nie zdołałam ani opowiedzieć wszystkiego co chciałam, ani pokazać.  I tak wyjazd z Lublina był opóźniony o godzinę, przez co grupa nie zrealizowała do końca planu wycieczki.
Przeprosiłam grupę, ale czy jakiekolwiek moje przeprosiny zwrócą im zmarnowaną imprezę, której lwią część spędzili na oczekiwaniu na zamówienie w, jednej z mających lepszą opinię, staromiejskich restauracji?
Do tej pory zawsze prowadziłam moje grupy właśnie tam. Nigdy nie było zastrzeżeń. Teraz jednak wiem, że posiadanie dobrej opinii i  licznej klienteli jest w stanie wszystko popsuć. Wydawało mi się to niepojęte, że, wobec tak licznej konkurencji, można w ten sposób potraktować gości. A jednak! Zatem od teraz dam zarobić innym lokalom, może nie tak popularnym, ale za to szanującym klienta i jego pieniądze – a przecież każda taka grupa, oznacza dla restauratora kilkuset złotowy zysk, nie licząc napiwków. A wystarczyło przecież, by obsługa, przed przyjęciem zamówienia, zastanowiła się, czy rzeczywiście mogą nas przyjąć. Nic by się nie stało, jakbym ten jeden, jedyny raz,  usłyszała: „Przepraszamy, nie damy rady, Państwo są zbyt liczną grupą...”. Co zadecydowało ze tak się nie stało? Pogoń za zyskiem za wszelką cenę? Chyba tak. Finał całej sprawy jest jednak taki, że lokal ma u mnie krechę jak stąd do Władywostoku. Cóż.  

Agata

  


środa, 26 czerwca 2013

Przyzwyczajenie...


Nie tak znów dawno miałem bojowe zadanie. Polegało ono na tym, że kiedy skończyłem opowieści diabła Czarciwąsa w Lubelskiej Trasie Podziemnej, miałem się również jako diabeł pojawić na powietrzni i oprowadzić grupę z podziemi, po zabytkach, które widzieli na makietach. Troszkę stremowany, bo przecież wystawiałem swe „diabelskie przebranie” na widok publiczny, a nie miałem żadnej pewności co do reakcji mieszkańców naszego grodu. Cóż jednak, powiedziało się A trzeba powiedzieć B. Wylazłem z podziemi „diabelsko pięknie” przystrojony z jakże figlarnymi różkami na głowie oraz ciągnącym się diablim ogonkiem i czekałem na grupę, która dopiero zbliżała się do wyjścia. Już po pierwszych reakcjach troszkę mnie zdenerwowanie i trema opuściły. Mieszczanie bowiem lubią zarówno anielskie istoty opiekujące się Lublinem, jak i diabły, które ferowały sprawiedliwe wyroki w Trybunale Koronnym.
Grupa wyszła z Podziemi i zaczęła się opowieść diabelska na powierzchni starego miasta. Wszystko szło jak po maśle, aż do czasu przejścia przez bramę w Wieży Trynitarskiej. Zazwyczaj prowadząc wycieczki stawałem tuż koło Archikatedry , w pobliży Archiwum Państwowego i opowiadałem dzieje budowli. Tak było również i tym razem. Potoczystą mową przedstawiałem właśnie wydarzenia odbudowy świątyni po pożarze, kiedy zauważyłem mieszczkę lubelską w starszym wieku przyglądającą mi się badawczo. Na początku nie zwracałem uwagi, ale widać ciekawość mieszczki była większa niż moja, zbliżyła się i zapytała:
- Czy diabeł nie boi się krzyża?
No tak! Odwróciłem się  i uprzytomniłem sobie natychmiast, że tuż za moim ulubionym miejscem do opowiadania stoi wielgachny krzyż.
Nie chcąc „wyjść z roli” zakrzyknąłem jedynie diabelskie:
- Brrrrrrrrrr, toć nie zauważyłem onego znaku, brrrrrrrrr ...
I natychmiast (jako że opowieść właśnie się skończyła) poprowadziłem grupę dzieciaków w stronę „kamienia nieszczęścia”.
Odwróciłem się jednak, pomykając w diabelskich susach, i zobaczyłem uśmiechniętą twarz starszej pani. Do tej pory nie wiem czy z powodu złapania „diabła za rogi” i zapędzenia go w „kozi (bo nie diabli) róg”, czy też z powodu radości wynikającej z mojej pociesznej roli jako lubelskiego przewodnika.
Kiedy ją spotkam następnym razem, będę musiał ją o to zapytać.



czwartek, 20 czerwca 2013

Mój dzień wolny

Od połowy maja, prawie do końca czerwca trwa szczyt sezonu turystycznego dla przewodników. Wycieczki prawie codziennie i to czasem podwójnie. Ba zdarza się, że jak trzeba to i potrójnie. Chociaż każdy z nas lubi tą pracę, to jednak sami przyznacie, że każdemu przysługuje chwila oddechu.

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę to lubię, ale...Turystom często się wydaję, że przewodnik też jedzie na wycieczkę. Turyści jadą na wycieczkę. Przewodnik jest w pracy. Musi pilnować trasy, a często gadać przez mikrofon i pilnować trasy. Odpowiadać na pytania i mówić kierowcy gdzie  skręcić, na jaki pas skręcić. Latać za grupą i patrzeć, czy nikt się nie zgubi i pilnować trasy. Instruować gdzie jest parking. Dopasowywać trasę zwiedzania do warunków zastanych na miejscu docelowym. Co chwilę kontrolować czy nie ma opóźnień, poganiać grupę, dbać o bezpieczeństwo i myśleć o dziesiątkach rzeczy, o których nawet nie wiecie, że musimy myśleć. Musi być historykiem, historykiem sztuki, dendrologiem, geografem, socjologiem, psychologiem, psychiatrą, kulturoznawcą, fizykiem (naprawdę!), gleboznawcą, ornitologiem, wybitnym dyplomatą i sam Bóg wie kim jeszcze. A przede wszystkim dużo mówić, przy okazji cały czas sprawdzać czy to, co mówi, nie nudzi grupy. Zastanawiać się jak przedstawić dany problem, aby wydała się interesujący dla każdego uczestnika. Nie można stosować standardów, bo grupa, grupie nie równa.

Od tygodnia czekałam na jeden wolny dzień…
Jednak trzy dni wcześniej odebrałam telefon od koleżanki przewodniczki i od razu w słuchawce od razu usłyszałam:
- RATUJ!!!!!
Oczywiście zapytałam o jaki dzień chodzi i jak się pewnie domyślacie, wycieczka maiła wypaść w mój wyczekiwany wolny dzień. Westchnęłam tylko mówiąc :
- Pojadę…
Zaczęłam więc szybko przygotowania, aby przejrzeć trasę, przypominając sobie małe co nieco oraz sprawdzić aktualności.
Przyjeżdżam na miejsce spotkania, cały czas myśląc w jakim miejscu trasy co mówić, co  przez mikrofon, a co na miejscu. Przywitano mnie jak to zwykle - niepewnie, a po chwili, trochę zakłopotana pani kierownik powiedziała:
- Wie pani, w ostatniej chwili podmieniono nam autokar i akurat ten nie ma działającego mikrofonu…A grupa jest duża…Obawiam się, że w autokarze nie będzie mogła pani nam nic opowiedzieć
-Cóż, to bardzo szkoda... No ale nic na to teraz nie poradzimy ( Dzięki Ci Siło Wyższa! Jedna rzecz mniej na głowie!)

wtorek, 18 czerwca 2013

No to właściwie, gdzie my jesteśmy?


Pojechałem na Jurę Krakowsko – Częstochowską jako pilot wycieczki uczniów ze szkoły podstawowej. Dzieciaki, jak to dzieciaki pełne werwy i ciekawych pomysłów. Po całodziennych trudach zwiedzania i Wieliczki i Krakowa dobrnęliśmy na nocleg. Następnego dnia plan równie napięty, jak ten do tej pory, szczegółowo poinformowałem o planach na następny dzień jeszcze w autokarze. Powiedziałem między innymi, że będziemy zwiedzali zamki Orlich Gniazd i wymieniłem ich nazwy
Wieczorem po kolacji mała rekreacja na placyku przed zajazdem i oczywiście były telefony  do kochanych Rodziców.
Dzieciaki jak to dzieciaki nie zawsze słuchały co im w autokarze mówiłem, więc przybiegały pytać, gdzie nocujemy, gdzie jutro jedziemy itp...
Usiadłem na murku wsłuchując się w ptasią muzykę, przerywaną pokrzykiwaniem dzieciaczków i nagle widzę niedaleko mnie usiadła dziewczynka, która rozmawiała z mamusią. Niechcący jakby wyławiam treść opowieści dziecka:
- Mamusiu – wiesz jesteśmy na Jurze i wiesz jutro jedziemy do Ogrójca!
Jako żywo niczego takiego w planach nie mieliśmy i nagle uświadomiłem sobie co to za miejsce – oczywiście – Ogrodzieniec.
Pomysłowość dzieci nie zna granic i jest totalnie nieokiełznana – to jedna z wielu zalet bycia pilotem wycieczek – cały czas ubogacamy się „duchowo”.



niedziela, 9 czerwca 2013

Nadopiekuńczość – gorsza od faszyzmu.


Sezon pilotowania wycieczek w pełni, jeździmy jak zwariowani gdzie się tylko da przez cały bity tydzień. Piątek i kolejny wyjazd – tym razem Zamość i Roztocze.
Kiedy usłyszałem z jaką szkołą jadę na wycieczkę, od razu włączyło mi się ostrzeżenie. Pomyślałem jednak: ech – uprzedziłeś się bracie, daj im szansę. Czekamy – kierowca jest, autokar jest, ja jestem grupy nie ma. Nagle po jakichś 15 minutach nadciąga grupa, ogarnąłem ją wzrokiem i widzę – stanowczo za mało. Przywitałem się z nauczycielką i zapytałem czy to wszyscy, ona zaś powiedział z przekąsem, że reszta zaraz przyjdzie. Rzeczywiście po następnych 15 minutach nadciągnęła reszta wycieczki z panią na czele. Potem zaczęło się usadzanie dzieci – kolejne 15 minut diabli wzięli. No! wreszcie ruszamy. Mamy „w plecy” 45 minut, ale to jest jeszcze do nadrobienia w programie.
Nie dojechaliśmy daleko – gdzieś za Krasnystaw, kiedy pani ( nazwijmy ją Berta) zaanonsowała, że chłopczyk chce siusiu. No cóż ma zrobić to w autobusie? Lepiej żeby zrobił to w toalecie. Zatrzymaliśmy karawanę i .... no właśnie cała chmara dzieci wybiegła z autokaru, bo właśnie wszystkim się zachciało. – Okey, nie ma sprawy. Spóźnienie ma już 60 minut, ale nic to.
Zamość. Wchodzimy do ZOO, i tak pytam czy chodzimy cała grupą i ja opowiadam o zwierzątkach? "Berta" zadecydowała, że ona ze swoją klasą będą indywidualnie zwiedzać ZOO. Podałem godzinę spotkania przy wyjściu i poszedłem z druga panią i jej klasą po ogrodzie. Dodam, że druga nauczycielka to wspaniała kobitka – jak mówią „z kościami”. Potem obiad. Oczywiście żeby zmniejszyć koszty wycieczki nie przewidziano obiadu dla kierowcy i pilota – rozumiem – jest kryzys. Kupiłem sobie 20 dag salcesonu z ozorków i Kubusia w plastikowej butelce – przecież jest kryzys. Obiad wg zapewnień "Berty" miał trwać pół godziny, a trwał godzinę i piętnaście minut. Rozumiem dzieci muszą jeść powoli i dokładnie żuć jedzenie. Jednak program ma swoje nieubłagane prawa i czas na kolejny punkt kurczy się niemiłosiernie. Po krótkim spacerze po starym mieście "Berta" zapytała o czas wolny na lody – okey – dzieci muszą mile wspominać wycieczkę – jest czas wolny na lody. Zbiórka po lodach i dzieciaczki zbiegły się do mnie i wtedy "Berta" czujnym okiem "pedagoga" zobaczyła coś okropnego, jedno z „jej dzieci” rozmawia z dzieckiem z drugiej klasy. Podbiegła szarpnęła za rękę dzieciaka i z wymówką w głosie powiedziała do przestraszonego malca: - a ty co zapomniałeś gdzie jest twoja pani i twoja klasa? –  Wtedy całą integrację diabli wzięli. Oczywiście przeciągnęła go kilka metrów dalej – do właściwej klasy, „jej klasy”. UFFFFF! Został strzał z armaty jako niespodzianka i jedziemy „zaliczyć” ostatni punkt wycieczki – tak zaliczyć, bo czasu zostało na zobaczenie i to pobieżne kilku wystaw etnograficznych. "Berta" postanowiła jednak, że najpierw zrobi zbiórkę swoich dzieci i je dokładnie policzy, chociaż dopierutko co wysiadły z autokaru. Zobaczyła jednak, że ja nie czekając ruszyłem ku wystawom natychmiast mnie dogoniła. Podeszła do mnie i zażyczyła sobie, żeby „dzieci wysikały się według listy”.  Zrozumiałem, że chodziło jej o wszystkie dzieciaki i...  pomyliłem się. "Berta" stanęła w drzwiach toalety i sprawdzała niemal z listą w ręku, czy wszyscy zaliczyli przybytek, nie ważne czy się dziecku chciała – czy też nie.
Wreszcie wróciliśmy! Nie będę opisywał szczegółowo powrotu  i reszty żenujących wyczynów "Berty". Ważne że wróciliśmy na czas pod szkołę.
Teraz tak mi przychodzi do głowy myśl – czy aby ta pani powinna być nauczycielką, czy też politykiem? Bo jak na nauczycielkę jest nadopiekuńcza i dzieciom robi prawdziwą krzywdę nie pozwalając na integrację dzieci i troszkę kontrolowanej samodzielności. Jak na polityka zaś to świetnie dzieli dzieci na „prawdziwych uczniów” czyli z jej klasy i „tych drugich” – oczywiście gorszych.

Ech - tak to politycy podzielili Polaków.


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Czwartkowe wzgórze.


Właśnie dzisiaj „diabłowałem” w Lubelskiej Trasie podziemnej, kiedy przyszli pierwsi turyści. Była to klasa druga szkoły podstawowej. Pani przewodnik pięknie opowiadała o Lublinie od zarania dziejów pokazując pierwszą makietę. Ja ukryty – póki co – za ścianą słuchałem tej opowieści, kiedy przewodniczka pokazała ważne wzgórze, a przedstawiając go powiedziała, że to Czwartkowe Wzgórze. Dzieciaczki jakby na chwilkę zaniemówiły, więc padło pytanie:
- Czy ktoś wie dlaczego to wzgórze się tak nazywa? Może któreś z Was wie co się odbywało w czwartek?
Po chwili wahania jedno z dzieci dość rezolutnie odpowiedziało:
- Ja wiem w czwartek odbywało się Boże Ciało.
No właśnie w tym tygodniu obchodziliśmy właśnie tę uroczystość.

Tutaj przypomniała mi się anegdota opowiedziana przez jednego z zakonników:
Do drzwi starszego pana dobijał się ktoś intensywnie.
- Kto tam? - zapytał starszy pan
- Sataniści! – brzmiała natarczywa odpowiedź.
- Nie wierzę! -  oponował starszy pan zza drzwi
- Jak Boga kocham jesteśmy sataniści! – padło potwierdzenie.

Kiedy to wszystko przeleciało przez moją głowę to ledwie powstrzymałem się od głośnego śmiechu, bo za chwilę miałem siać grozę jako podziemny diabeł Czarciwąs.



niedziela, 2 czerwca 2013

Jak tak można?


W ostatnim tygodniu, dokładnie w piątek o godzinie 2000 zadzwonił telefon. W słuchawce zrozpaczony głos właścicielki jednego z biur podróży z centrum Polski prosił o pomoc. Okazało się, że jedna z lubelskich przewodniczek (z licencją przewodnicką) w ostatniej chwili zrezygnowała z usługi dla tego biura i przyczyny nie podała, przynajmniej tak to relacjonowała owa pani w słuchawce. Grupa w drodze do Lublina, a przewodnika zamówionego wcześniej nie ma i nie będzie. Troszkę mną telepnęło, bo jak można wykazać się taka niefrasobliwością, kiedy jednak dowiedziałem się, że to nie pierwszy taki numer w wykonaniu tej przewodniczki to już nie była niefrasobliwość, ale zwykła nieodpowiedzialność. Oczywiście przekładając zajęcia i zmieniając plany przyjąłem ową usługę i wykonałem ja jak najlepiej potrafiłem. Powstała jednak we mnie kolejna wątpliwość.
Uwolniono zawód przewodnika i co dalej? Ano coraz częściej będą się spotykać kontrahenci z takimi przypadkami, skoro licencjonowana przewodniczka nie ma za grosz uczciwości to co mogą zrobić tacy „dzicy” przewodnicy?  Oj, niedobrze panowie politycy – niedobrze, ale z drugiej strony zapraszamy do Lublina i... tak, tak weźcie sobie takiego przewodnika bez licencji i wtedy dowiecie się co tak naprawdę zrobiliście „dobrego”. My lubelscy przewodnicy wiemy jedno: skoro kochamy nasze miasto, to będziemy dla niego pracować jak najlepiej, a ci wszyscy, którzy traktują zawód przewodnika jako zło konieczne szybko się wykruszą – z braku chętnych na ich usługi.
Mam nadzieję, że opisany tutaj przypadek więcej się nie powtórzy, czego życzymy Państwu my – lubelscy przewodnicy.



czwartek, 30 maja 2013

Jaki to grzyb?

Właśnie wróciłem z Białowieży. Wspaniała grupa IV klasistów zainteresowana tym co się wokół nich dzieje. Jechaliśmy do tej prastarej puszczy, ale żeby czas się nie dłużył opowiadałem o lasach, o zwierzątkach w nich żyjących.Nagle rozmowa zeszła na tematy grzybowe. Wszystkie dzieciaki wymieniały nazwy grzybów które rosną w określonym typie lasu. Były więc i prawdziwki i koźlaki i maślaki... Wtedy coś mnie podkusiło i zapytałem, jakiż to grzyb rośnie na terenie podmokłym? Zapadła cisza w autokarze, bo nikt nie spodziewał się takiego utrudnienia w zagadce. Po chwili jednak jakieś rezolutne dziecko zgłosiło się, że wie jakie to grzyby. Ucieszony oddałem mikrofon siedzącej za mną dziewczynce i ona pewnym głosem orzekła, że grzyby rosnące na terenach podmokłych to są podmokrzaki!
Nawet słownik takiej nazwy nie przewidział. Mnie zamurowało i stwierdziłem, że oto powstała nowa nazwa grzyba, bo język polski jest żywym językiem i często tworzy coraz to nowe słowa.

Ech.... niesamowite są te dzieciaki. Dlatego może lubię swoją pracę.



sobota, 25 maja 2013

Przewodnicy zamieszania potrafią zamieszać



Często zdarza się, że w środku sezonu wycieczkowego, w jednym obiekcie przebywa jednocześnie kilak grup. Najczęściej w takich momentach, jakiś mniej uważny turysta, łatwo może się zgubić, albo pomylić grupę bądź przewodnika. Wtedy trzeba szczególnie uważać i dawać wyraźne znaki, aby nie zgubić żadnej owieczki, ze stada.

Tak się zdarzyło pewnego dnia, że na dziedzińcu Zamku Lubelskim przebywały trzy grupy i to wszystkie oprowadzane przez któregoś z nas, przewodników zamieszania. Z koleżanką prowadziłyśmy jedną wycieczkę, podzieloną na dwie części. Jedną prowadziła koleżanka okrzyknięta przez turystów panią czerwoną, druga ja nazwana panią niebieską. Obie nazwy przypadły nam, z racji koloru naszych kurtek. Ponieważ wszystkie trzy grupy zaczynały zwiedzanie niemal tej samej trasy, o tej samej godzinie i z tego samego miejsca, przez większość czasu zwiedzania, cała nasza trójka musiała wyłapywać zagubione osoby wołające: a gdzie pani czerwona, a kto widział panią niebieską, a pan w kapeluszu to gdzie poszedł?

Po wyjściu z zamku powstało prawdziwe zamieszanie, ponieważ wszystkie trzy grupy, każda z nich licząca około 50 osób , musiały zmieścić się na wąskim moście prowadzącym na Stare Miasto. Pierwszy szedł kolega, za nim ja, na końcu koleżanka „czerwona”. Na końcu schodów, zatrzymał się kolega , natomiast widząc, że nadciągam ustąpił mi miejsca, sprowadzając grupę w bok na schody. Ruszyłam więc  raźno do przodu. Po dobrych pięćdziesięciu metrach usłyszałam wołanie czerwonej koleżanki, że moja grupa rozpłynęła się w powietrzu . Wszyscy z  wyjątkiem 5 osób, podążyli raźnie za kolegą kapelusznikiem!

Na koniec spotkałam się z kolegą jeszcze raz, tym razem mijaliśmy się w innej ciasnej uliczce. Zaczepnie krzyknęłam do kolegi, żeby tym razem nie próbował, uprowadzić moich  turystów. Odpowiedział, że to świetny pomysł, żeby się wymienić grupami i ruszył w moją stronę. I pewnie byśmy się wymienili…  gdyby nie panie z jego wycieczki, które zagrodziły drogę, wołając, że nigdzie go nie puszczą. To się nazywa charyzma…


środa, 22 maja 2013

Dzieciaki vs. Nauczyciele - 1:0

Długo zbierałam się do napisania tego tekstu. Najpierw chciałam tą historię opisać szybko i wyłożyć, co mi na sercu leży, ale po namyślę stwierdziłam, że poczekam aż emocje opadną. I chyba już trochę opadły.
Niedawno oprowadzałam grupę dzieciaków z wymiany międzynarodowej. Szlak wielokulturowość Lublina. Szlak specyficzny, ale ze względu na grupę, jak najbardziej trafiony. Fakt, że każdy przewodnik chce opowiedzieć jak najwięcej, i często może rozgaduje się za długo, ale sami powiedźcie, jak opowiedzieć, choćby o Unii Lubelskiej, nie wspomniawszy, choć trochę, dlaczego to takie ważne wydarzenie. Niechby mnie szlag szybciej trafił, gdybym miała „odwalać chałturę” w stylu wspomnianej w innym poście, filmowej przewodniczki z Malborka. Z resztą, przecież widzę czy grupa się nudzi, czy nie. Jeśli wszyscy słuchają, a nie „rozłażą” się na boki, zadają pytania, to wiem, że jest ok. I tak było w tym wypadku. Starałam, się wszystko tłumaczyć i objaśniać, aczkolwiek w jak najzwięźlejszy sposób. Ciekawostki, najważniejsze zagadnienia. Pytania były, zainteresowanie było.
Nagle gdzieś w połowie trasy dopadła nas jakaś zagubiona nauczycielka (?), opiekunka (?). Do dziś nie wiem. No i się zaczęło: pani za długo mówi, ich to nie interesuje, oni się nudzą, pani skraca. Nie pójdziemy tu, nie pójdziemy tam, bo zasługo.
Ich to nie interesuje? Za długo? To ja się pytam, droga pani, dlaczego po ogłoszeniu czasu wolnego, ta nie zainteresowana, znudzona grupka dzieciaków podchodzi do mnie i mówi.
- Proszę pani, bo jeszcze mieliśmy odwiedzić inne miejsca…A pani miała być z nami trochę dłużej, prawda?
- Tak.
- A czy mogłaby nas tam pani zabrać, bo byśmy bardzo chcieli to zobaczyć.

Moi drodzy, jeżeli dzieciaki z własnej, nieprzymuszonej woli, poświęcają swój wolny czas i proszą mnie o to, żebyśmy zrealizowali program do końca, to ja wam mówię: pójdę tam z nimi, i opowiem im wszystko jak najpiękniej będę potrafiła. Bo taki jest obowiązek NAUCZYCIELA i WYCHOWAWCY. Bo każdy przewodnik, na czas oprowadzania młodzieży, staje się nauczycielem i wychowawcą.

Ktoś może mi zarzucić, że przecież nie wszystkie dzieciaki ze mną poszły, dokończyć trasę. No to proszę bardzo, narzekajmy dalej, że młodzież nie ma ambicji i dalej stawiajmy przed nimi coraz mniejsze wymagania.

Na koniec dodam, że tłumacz znikną z nauczycielkami i za tłumaczy robiły polskie dzieciaki.

niedziela, 19 maja 2013

Przewodnicka złośliwość

Jakiś czas temu opisywałam swoje pierwsze pilockie kroki. Jest to historia opowiadająca o tym, jak trafiłam do małej miejscowości, która okazała się tak zadrzewiona i „zakrzaczona”, że nie byłam w stanie się zorientować gdzie mam się kierować. Dla tych, którzy na bloga trafili po raz pierwszy, niżej umieszczam link:


Niedawno zadzwoniłam do koleżanki, prosząc ją o materiały, odnośnie miasta, do którego wybierałam się z grupą. Zresztą też po raz pierwszy. Na potrzeby tego tekstu nazwijmy go miastem „X”.

Oczywiście koleżanka zapewniła, że posiada odpowiednią skarbnice wiedzy i, że z chęcią mi ją udostępni. Na koniec dodała szczerząc się przez słuchawkę:

-Nie martw się, na pewno sobie poradzisz. W „X” jest bardzo mało drzew, a krzaków nie ma wcale. Poza tym znajduje się na wysokim wzgórzu, także trafisz bez problemu.

Ha, ha... Bardzo śmieszne...

wtorek, 7 maja 2013

Pamiątka z Lublina



Dla wielu osób wizyta w nowym, nieznanym dotychczas miejscu jest równoznaczna z zakupem pamiątek z tym miejscem związanych. Jako przewodnicy powinniśmy wiedzieć gdzie można zaopatrzyć turystę w takie rzeczy bez różnicy czy są to książki, pocztówki, zwykłe „kurzołapy” czy też gadżety z logo miasta. I my to wiemy, ale zainteresowania i potrzeby turystów potrafią być rozmaite.
Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy jeden z oprowadzanych przeze mnie turystów zagranicznych zapragnął przywieść sobie z Lublina jako pamiątkę … futrzany kołnierz. Ale gdzie tu taki „upolować” i to stosunkowo blisko Starego Miasta? Uporczywa gonitwa myśli, praca mózgu na najwyższych obrotach i pierwsze, co przychodzi do głowy to przysłowiowy „telefon do przyjaciela”, który mawia, że przewodnik to nie komandos i musi sobie poradzić. I nagle … uśmiech do własnych myśli …eureka!. Jest sklep a w nim wymarzony kołnierz z lisa idealnie pasujący do ciepłego wełnianego palta i futrzanej czapy turysty. Wracamy na Stare Miasto - ja z poczuciem wypełnienia misji specjalnej, a turysta z miną prawdziwego „zdobywcy”. Po drodze gawędzimy o tym jak istotne jest dobranie odpowiedniej garderoby do pory roku. Wnikliwie przyglądam się mojemu rozmówcy i próbuję odgadnąć, z jakiego kraju do nas przyjechał. Jak mówi zimy bywają u nich srogie, choć niezbyt długie. Europa Północna? - ale coś mi tu nie pasuje. A gdy na koniec naszej wspólnej wędrówki turysta żegna się ze mną wszystko staje się jasne. Prawie nie potrafię ukryć rozbawienia, gdy zaprasza mnie w gościnę do swojej ojczyzny, na jedną z niewielkich wysepek położonych na Morzu Śródziemnym. I jak tu nie wierzyć, że zmiana klimatu zachodzi tu i teraz na naszych oczach ;-).


wtorek, 30 kwietnia 2013

WDZIĘCZNOŚĆ TURYSTY



Choć praca przewodnika turystycznego nie zawsze jest lekka i przyjemna to jednak zdarzają się liczne momenty, dzięki którym przewodnik utwierdza się w tym, że lubi to co robi. Mogą to być ulotne chwile podczas zwiedzania, chwile pożegnań czy podziękowań za wspólnie spędzony czas i dzielenie się wiedzą. Czasami podziękowaniem jest ciepły uśmiech, przyjacielski uścisk dłoni, czasami drobny napiwek, a czasem … solidne pęto swojskiej kiełbasy, do tego kawałek domowego ciasta, czyli wiktuały podarowane turystom przez ich polskich krewnych na podróż powrotną za ocean. Niestety restrykcje wprowadzone przez linie lotnicze dotyczące przewozu wyżywienia zabraniają zabierania go ze sobą na pokład samolotu, a w rezultacie szczęśliwym właścicielem wałówki zostaje przewodnik. Wdzięczność turysty jest niewątpliwa, a wdzięczność obdarowanego przewodnika niekłamana, tym bardziej iż wiktuały są podzielne i mogą zostać rozdzielone na mniejsze części wśród równie mile zaskoczonych kolegów przewodników. Ja tym przewodnikiem byłam i kiełbasą z Przyjaciółmi się dzieliłam ;-).


piątek, 26 kwietnia 2013

Trudne pytania



Jak już kolega wcześniej pisał, przewodnik musi się często zmierzyć z pytaniami turystów. A pytania są różne: mądre, trudne, zaskakujące….

Jakiś czas temu, zadano mi pytanie, po którym dosłownie wryło mnie w ziemię. Oprowadzałam grupę obcokrajowców, po naszym pięknym cmentarzu przy ulicy Lipowej. Dodam, że to nasi sąsiedzi, czyli całkiem nieodlegli kulturowo. Nagle jedna z turystek rozglądając się dookoła, całkiem poważnie zapytała:
- Proszę pani, a gdzie tu pochowany jest Jezus Chrystus?

Jestem ciekawa, co byście odpowiedzieli ….I ile zajęłoby wam dojście do siebie, aby tą odpowiedź udzielić.

Mi to trochę czasu to zajęło. Tym bardziej, że cała grupa wpatrywała się we mnie z zaciekawieniem, czekając na odpowiedź.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Legenda o......

Tak się złożyło ostatnio, że w kilka osób - oczywiście chodzi o przewodników, byliśmy w jury konkursu dla przedszkolaków. Konkurs dotyczył wiedzy o Lublinie i znajomości legend lubelskich. Przedszkolaki z wielką pasją rozwiązywały zadania konkursowe, aż wreszcie musiały wymienić legendy miasta. Tytuły strzelały w powietrze, jak przysłowiowe korki od szampana i nagle... dziecko podnosi obrazek z legendą i stwierdza radośnie:
- "To jest legenda o niescęśliwym kamieniu!"
Spojrzeliśmy po sobie, bo takiej odpowiedzi nikt się nie spodziewał. Wtem jedna z koleżanek stwierdziła:
- "Skoro on taki nieszczęśliwy, to ja go będę go głaskała, za każdym razem kiedy o nim będę opowiadała, żeby nie czuł się nieszczęśliwy."
No cóż, ja chyba też to zacznę robić, jednak odstrasza mnie czasem mokra plama pozostawiona przez staromiejskie psy, które właśnie w tym miejscu podnoszą ochoczo nogę.



sobota, 20 kwietnia 2013

"Potsebność" trzylatka



Praca przewodnika to nie tylko oprowadzanie grup, wyjazdy i spotkania z różnymi ludźmi. Bycie przewodnikiem i pilotem, to również ciągła nauka. Wiedzy nigdy za wiele.

W dniu dzisiejszym, korzystając z okazji, że wiosna jednak do nas zawitała, postanowiłam rozłożyć się na karimacie w ogródku z książką. Po pewnym czasie wypatrzył mnie tam mój trzyletni siostrzeniec. I się zaczęło…
- A co robis?
- Czytam książkę.
- A dlacego?
- Uczę się.
- A dlacego?
Dobrze wiedziałam, że zdawkowe odpowiedzi nie wystarczą, więc postanowiłam mu to jasno wytłumaczyć.
- Widzisz bączku. Czasami do naszego miasta przyjeżdżają ludzie z innego miasta. Ponieważ go nie znają i nic o nim nie wiedzą, chcieliby żeby ktoś ich oprowadził. I na tym właśnie polega moja praca. Czytam teraz książkę, żeby zgromadzić dużo nowych informacji. Jak będę dużo ciekawych rzeczy wiedziała i będę je opowiadać ludziom, których oprowadzam po mieście, to zarobię w ten sposób pieniążki. A jak zarobię pieniążki, to będę miała na chlebek, masełko, mleko i oczywiście na czekoladę dla ciebie.

Kiedy mój siostrzeniec to usłyszał, zabrał mi książkę i zaczął uważnie ją oglądać. Kiedy zapytałam co zrobi, podniecony odpowiedział :
- Ja telaz musę cięsko placować i patseć na litelki. A jak juz się cięzko naplacuje to pojadę do masta i zalobie duzo pieniązków i kupię sobie duzo cekolady. Mam potsebność i będę psewodził.



sobota, 13 kwietnia 2013

Dowcip pewnego... przewodnika?

Pilotowałam niegdyś wycieczkę małych turystów do pięknego miasta, któremu sławę przyniósł pewien serial:) Po mieście oprowadzała nas miejscowy przewodnik. Pokazywał zabytki, opowiadał różne historie... niestety styl jego opowieści nie zachwycał ani mnie, ani moich turystycznych dzieci. No cóż bywa różnie, czasem może zdarzyć się i przewodnik, który przynudza! W czasie kolejnej godziny, może i do Pana-przewodnika doszło, że jakoś mu to oprowadzanie nie idzie i pewnie dlatego postanowił powiedzieć dowcip - wtrącenie do swego monologu. A rzekł mianowicie: "Drogie dzieci, jak nie będziecie się uczyć, to jak myślicie kim zostaniecie w przyszłości?". Dzieci próbowały zgadywać... aż tu nagle z ust owego przewodnika padła odpowiedź: "HaHa zostaniecie przewodnikami!". OOOOOOOOOOOOOOO takie zrobiliśmy razem z nauczycielami oczy!!!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Zainteresowanie

Jedną z najważniejszych cech dobrego przewodnika i pilota jest umiejętność zainteresowania turystów programem wycieczki, zabytkami, historiami i ciekawostkami.
Pewnego razu oprowadzałam po Lublinie grupę młodzieży gimnazjalnej z drugiego końca Polski. Była to młodzież wyjątkowo spokojna i zainteresowana historią Lublina. Zadawali pytania, w skupieniu słuchali opowieści i tak mnie zafascynowali swoją postawą, że wręcz euforycznie zaczęłam im opowiadać kolejne historie prowadząc po Starym Mieście (Brama Krakowska, katedra, Wieża Trynitarska, Stary Ratusz, kościół oo. Dominikanów, Plac po Farze, ulica Ku Farze… i tu nagłe zaskoczenie. Jeszcze przed chwilą byli wszyscy a po 10 – 15 sekundach obok mnie znajdowała się tylko jedna opiekunka z którą właśnie rozmawiałam.
- „Gdzie są pozostali?!” – zapytałam zdziwiona.
- „No…, bo…, tak naprawdę to oni przyjechali tutaj – zaczęła odpowiadać nieco zawstydzonym głosem Pani opiekunka – by zobaczyć dom tego polityka – a może i jego samego. I tak się stało że właśnie wyszedł z domu jak ruszała Pani z placu! Teraz młodzież robi z nim zdjęcia i proszą o autografy.
Hmm, pomyślałam, każda grupa ma inne zainteresowania...

wtorek, 9 kwietnia 2013

Najważniejsze zadanie pilota wycieczek.


Kiedy człowiek pochłania wiedzę, jak przysłowiowy pelikan, z dziedziny pilotażu wycieczek turystycznych, Wykładowcy wkładają mu do głowy, że tak nap0rawdę jest on pilotem kierowcy, a nie wycieczki. Hm... można by rzec. tak naprawdę, jest on i pilotem kierowcy, ale również i wycieczki. Po pierwsze musi on znać trasę i najważniejsze punkty na niej. Jednak kiedy trafia na miejsce zwiedzania, a akurat nie ma tam żadnych usług przewodnickich, a prawo na to pozwala, zmienia się on również w przewodnika po danym terenie.
Najważniejszym jednak zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo wszystkich biorących udział w wycieczce. Łatwo powiedzieć, niestety czasem trudno to wykonać. Kilka lat temu miałem właśnie taki przypadek.
Pilotowałem wycieczkę na Litwę. Wyruszyliśmy około 22,00 z Lublina i całą noc mieliśmy na dojazd do hotelu w  Wilnie. Autokar pierwsza klasa, więc uczestnicy ułożywszy się wygodnie w fotelach, uderzyli w przysłowiowe kimono, czyli poszli spać. Jedynymi czuwającymi byłem ja i mój kierowca. Zaczęliśmy miłą pogawędkę i czas nam płynął niezauważenie aż do około 3 nad ranem. Jakoś skończyły się tematy do rozmowy, a ja zauważyłem, że trasa stała się monotonna i kierowca popadał jakby w małe odrętwienie. Oj! Tylko nie to! Nie mogłem dać mu zasnąć, bo nieszczęście murowane. więc zacząłem wypytywać go o żonę o dzieci. Ożywił się i jakieś pół godziny gadał jak najęty, po czym znów zamilkł i widać już było, że jest porządnie zmęczony. Zaproponowałem więc mu mały postój i kawę (na mój koszt, a co!). Okazało się, że kawy to on nie pije, i że zostało już niewiele to jakoś doleci do Wilna. Hm... trzeba działać pomyślałem sobie i poczekałem cierpliwie aż zacznie go brać zmęczenie.
Nie trzeba było długo czekać. Postanowiłem użyć swojej tajnej broni i......
Zapytałem go jak tam teściowa? Dobra z niej kobiecina, czy nie?
Pytanie podziałało jak płachta na byka. Rzucił się na swoim fotelu jak dźgnięty szpilką i dawaj wylewać gorzkie żale na swoją teściową.
Trafiłem w dziesiątkę. Widać miał sporo jej do zarzucenia, bo jego „gorzkie żale” trwały do samego hotelu w Wilnie.
Ja zaś szczęśliwy byłem i dumny ze swej przemyślności, że udało mi się bezpiecznie doprowadzić autokar na miejsce.
W drodze powrotnej nie musiałem już stosować żadnych sztuczek, bowiem kierowca widać wypoczął sobie znakomicie, zresztą wracaliśmy w dzień i nie było potrzeby zabawiania kierowcy, bowiem uczestnicy bardzo ładnie śpiewali mu całą drogę, a on podśpiewywał razem z nimi.
Pamiętajcie najważniejsze zadanie pilota wycieczek – to dać sobie radę w każdej sytuacji.



niedziela, 7 kwietnia 2013

Stop drogówka



 Kiedy przyuczałam się do zawodu pilota wycieczek, jednym z punktów szkolenia był „objazd”. W jeden z weekendów kwietnia, zapakowano nas to autokaru i ruszyliśmy w drogę. Każdy z przyszłych pilotów, maił do wykonania zadanie na odcinku trzydniowej trasy. Moim zadaniem było pokierowanie autokarem z jednego miasta do innego, gdzie czekać miał na nas zasłużony odpoczynek w hotelu.
Trasą tą jechałam oczywiście pierwszy raz, dodatkowo zadanie utrudniał fakt, że wszystkie oznaczenia miejscowości pisane były cyrylicą. Bukwy, co prawda były mi znane jeszcze z czasów szkolnych, jednak przeczytanie napisów jadąc w pędzącym autokarze, utrudniało zadanie. Ale jakoś sobie poradziłam. Prawdziwym problemem okazało się odnalezienie hotelu.
Ostatecznie trafiliśmy do dość sporego miasteczka. Hotel podobno był w jego centrum i reprezentował dość spore gabaryty, jednak odnalezienie go, wśród krętych uliczek okazało się wyzwaniem. Trzeba, więc było pytać miejscowych. Tylko, że miasteczko wyglądało niemal jak wymarłe. Po dłuższym odcinku rozglądania się za autoktonami, wypatrzyłam rozmawiających ze sobą dwóch panów. Wysiadłam, więc z autokaru i ruszyłam po pomoc.
Panowie znali miejsce położenia owego hotelu, jednak trasa okazała się dość skomplikowana i po trzech skrętach w lewo, pięciu w prawo, moście przez rzekę i przejechaniu przez jakiś plac, mój mózg przestał rejestrować jakiekolwiek wskazówki. Najwyraźniej widząc moją nieciekawą minę, jeden z panów zaproponował, że w zasadzie to wracał już do domu, a ma niedaleko zaparkowany samochód i jeżeli zaczekamy minutę, to on zaraz nim podjedzie i nas poprowadzi.
 Wróciłam, więc do autokaru i cierpliwie zaczekałam na pana. Rzeczywiście po chwili z jednej z uliczek wyłoniło się białe „coś” na czterech kołach. Wspólnie dojechaliśmy jedynie do pierwszego ronda, jakieś pięćdziesiąt metrów… Zaraz, jak tylko wyjechaliśmy z uliczki, na owym rondzie zobaczyliśmy radiowóz tamtejszej policji, który zatrzymywał właśnie naszego przewodnika.
W tej sytuacji szybko wygrzebałam z pamięci tylko polecenie kierowania się w stroną rzeki i ostatecznie udało się dojechać do hotelu. W końcu, nie mogliśmy zatrzymać się na środku ronda, zastanawiając się gdzie jechać dalej. Tym bardziej, że usadowiłam się tam drogówka.

Ale tamtego pana to mi szkoda do dziś

piątek, 5 kwietnia 2013

W pół godzinki!



Program był bardzo napięty. Tak zwany „Lublin i okolice na szybko”. Grupa bardzo fajna i chcą zobaczyć jak najwięcej, choć czasu mało... Biegamy więc między lubelskimi uliczkami, raz dwa - raz dwa, bo trzeba jechać dalej! I tak raz-dwa, raz-dwa:) Nagle daje się słyszeć: „Pani przewodnik jak wyjedziemy kawałek 
z Lublina, to zatrzymajmy się na trochę. Mamy przygotowane jedzenie – bigos:), ciasto. Tak zawsze ze sobą zabieramy na pierwszy dzień. Wystarczy pół godzinki”. Oczy moje stają się coraz większe, tak rozumiem, że ludzie głodni:), ale mało czasu, naprawdę, a do tego „pół godziny” jakoś ciężko mi uwierzyć. Cóż jednak robić. Głodny turysta to... zły turysta:) Ryzykuję i tuż za Lublinem zatrzymujemy się na ten bigosik. Tak sobie myślę, że spojrzę która to godzinka, bo dalej nie wierzę, że to będzie „pół godzinki”. Zaczynamy – kierowca otwiera bagażnik, a przy nim już kilka osób. Panowie wyciągają wielki gar, wielki? - olbrzymi gar z jeszcze ciepłym bigosem! Ktoś inny termosy z herbatą. Panie ciasto. Patrzę i nie wierzę, są i stoliki:) Zaczyna się piknik, niezwykły, bo każdy coś tu robi. Talerzyki, widelce, kubeczki. Po kolei dla każdego bigosik, kotlecik i chlebek! Chwila później każdy dostaje ciastko i herbatkę. Patrzę na zegarek, hm mamy jeszcze 15 minut:) 
i wtedy dostrzegam szklaną buteleczkę i każdy po kolei dostaje... kieliszeczek na trawienie :) Chwila później... znika w bagażniku olbrzymi gar (już bez bigosu), znikają stoliki dwa, termosy, pudełka, a grupa już w autokarze! Patrzę na zegarek i dalej nie wierzę, udało się! To było naprawdę „pół godzinki”, a smaku bigosiku i przemiłej grupy nie zapomnę:)

środa, 3 kwietnia 2013

Rodzice pilnujcie dzieci swoich....


Jakoś tak przed Świętami Wielkanocnymi któregoś roku, przypadła mi w udziale grupa wycieczkowa po naszym pięknym mieście. Jak to się mówi prawdziwi turyści, zahartowani w bojach i ciekawi świata. Tacy są najlepszymi słuchaczami. Miasto nasze już szykowało się do wielkiego Triduum Paschalnego, kościoły pełne spowiadających się ludzi i nasza niewielka grupka wchodząca do Archikatedry. Po cichutku, tak, żeby nie przeszkadzać spowiadającym się i modlącym stanęliśmy pod chórem i stamtąd ściszonym głosem opowiadałem o tej przepięknej świątyni. Wtem po nawie głównej zaczęło biegać jakieś radosne maleńkie dziecko. Jeszcze się potykało o własne nogi ale już nieźle mówiło i wyrażało wielką chęć na komunikowanie się z otoczeniem. A to podbiegało do mojej grupki, przyglądało się ciekawie, po czym ze śmiechem uciekało w drugą stronę. Z doświadczenia wiem, bo wychowałem swoich dwoje urwisów, że nie należy reagować, bo dopiero wtedy się zacznie bieganina i krzyki. Wesołe owo dziecię nie napominane przez rodziców pozwalało sobie coraz śmielej. Wtem zobaczyło siedzącego w konfesjonale księdza i podbiegło do niego. Stanęło dokładnie naprzeciwko i patrzy zdumione. Nagle pyta głośno, aż echo odbiło się o sklepienie:

- „Co robis?”

Ksiądz w odpowiedzi na takie dictum zrobił wielkie oczy i zaczął rękami pokazywać, żeby dziecko odeszło, kładąc przy tym palec na ustach, żeby już nie krzyczało. Dziecko zaś nie otrzymawszy odpowiedzi dalej swoje:

- „Co robis?” – tym razem jeszcze głośniej.

Ksiądz skonsternowany pokazuje, żeby dziecko było cicho kładzie palec na ustach i prosi machając dyskretnie rękami żeby odeszło. Oczywiście rodzice owej pociechy nie reagowali, szczęśliwi że dziecko tak ślicznie się bawi.
Wtedy ów dziarski maluch widocznie zakończył skomplikowany proces myślowy, bo wyprostował się
i najgłośniej jak mógł powiedział:

- „Aaaaaaaaaaaaaa kupe robis!”

Teraz wszyscy dowiedzieli się kim są jego rodziciele, bo chwycili go na ręce i pędem wybiegli z kościoła.
Jego rozumowanie było proste: siedzi cicho, zgięty w pół i ma wielkie oczy i pokazuje żeby wszyscy byli cicho – to co może robić w takim skupieniu?
Oczywiście moja grupa na całe to zdarzenie parsknęła tłumiący śmiech. Ksiądz widocznie z wielkim poczuciem humoru przeprosił penitenta, otarł łzy ze śmiechu, wydmuchał rozgłośnie  nos i spowiedź potoczyła się już dalej bez przeszkód.

Rodzice pilnujcie dzieci swoje, żebyście nie musieli się później najeść wstydu.



wtorek, 2 kwietnia 2013

Ciekawostki miejskie

                Kiedy widzę w Lublinie jakąś grupę turystów prowadzoną przez osobę z innego regionów Polski lubię się czasem „przykleić” do wycieczki i posłuchać co też ten człowiek ma ciekawego do powiedzenia
o naszym mieście. Może zna jakieś wyjątkowe ciekawostki albo opowieści rodzinne… Kto wie. A oto co między innymi usłyszałam:
- Grupa stoi przed Zamkiem Lubelskim, a pilot opowiada o jego historii, nagle jeden z uczestników wycieczki zadaje pytanie: „Co to są te dwa topory na górze?” Pilot spojrzał i nie tracąc fasonu mówi: „To herb rodziny, która pobudowała ten zamek.” (Topory te zainstalowano jako symbol „sprawiedliwości” w okresie gdy na zamku mieściło się bardzo ciężkie więzienie.)

- Kolejna grupa stoi na Placu po Farze i pilot opowiada: „A teraz moi drodzy znajdujemy się w miejscu, gdzie kiedyś wznosił się zamek lubelski. Te widoczne murki to pozostałości po tej wspaniałej budowli, a w dali, ten potężny obiekt widoczny na sąsiednim wzgórzu, to jeden z pałaców szlacheckich jakie się w Lublinie zachowały.” (Na Placu po Farze dawniej stała fara czyli pierwszy kościół parafialny w Lublinie natomiast owy „potężny obiekt ” to po prostu, istniejący do dziś Zamek Lubelski.).

- Przed bramą Krakowską: „Oto wieża zegarowa, którą znali już średniowieczni kupcy.” (Choć sama budowla powstała w średniowieczu to zegar na bramie krakowskiej zainstalowano w XVI w. czyli w okresie Jagiellońskim a brama nigdy nie otrzymała takiej nazwy. Interesujące jest też co autor tego tekstu miał na myśli mówiąc o owej znajomości…..


sobota, 30 marca 2013

Święcone... dokładnie.


Jako ciekawy świata i tego co w mieście się dzieje, wyruszyłem w Wielką Sobotę, by przyjrzeć się dekoracjom w kościołach. Najbardziej interesowały nie oczywiście Groby Pańskie, których tradycja sięga bardzo dawnych czasów. Jako, że w naszym mieście troszkę tych kościołów jest ruszyłem dziarsko z samego rana, od tych leżących poza centrum do tych położonych w środku miasta. Wkroczyłem właśnie w progi dobrze mi znanego i lubianego kościoła Archikatedralnego pod wezwaniem Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty. Było nie było najważniejszy kościół w mieście, więc punktem honoru niektórych mieszczan jest właśnie w tym kościele brać ślub, chrzcić dzieci, no i oczywiście święcić pokarmy w Wielką Sobotę. Trafiłem tam właśnie w tzw. „szczycie”. Ludziska cisną się solidnie by postawić swój koszyczek na przygotowanym długim stole. Niestety dla spóźnialskich zazwyczaj brakuje miejsca. Co wtedy? Trzeba podejść w miarę jak najbliżej miejsca święcenia i trzymając koszyczek z pokarmami  czekać na poświęcenie. Zazwyczaj księża w tym dniu, po pięknie odmówionej modlitwie nie żałują wody święconej. Obficie mocząc kropidło święcą i pokarmy i przybyłych.
Kiedy dotarłem do Archikatedry właśnie zbliżał się czas święcenia. Ciżba ludzi cisnęła się z koszyczkami. Wśród owych „cisnących się”, była starsza kobiecina, którą można określić również słówkiem „babina” przy całej sympatii do jej osóbki. Starsza uśmiechnięta pani stanęła karnie w kręgu i spokojnie czekała na zakończenie modlitwy poświęcenie. Kiedy ksiądz skończył podniosła koszyczek i dokładnie śledziła, czy woda święcona do niego doleci. Po zakończeniu ceremonii „babina” spojrzała do koszyczka i stwierdziła, że jednak ma wątpliwości czy woda święcona doleciała do niego. Postanowiłem zobaczyć co zrobi. Ona zaś zaczęła wraz ze wszystkimi wychodzić z kościoła i kiedy mijała kropielnicę przy wyjściu, zatrzymała się umoczyła palce i solidnie pokropiła koszyczek, po czym stwierdziła z satysfakcją:
- „NO!”
I zadowolona wyszła z kościoła.
Jak widać z opowiadania, mieszczki lubelskie na wszystko sposób znajdą.

Ze świątecznym pozdrowieniem - przewodnicy lubelscy.

czwartek, 28 marca 2013

Gruszki w Sandomierzu


Podczas mojego pierwszego pilotażu do tego urokliwego miasta, nie czułam się pewnie ani w historii tego miejsca, ani topografii. A więc poprosiłam miejscowego przewodnika, aby nas oprowadził. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Młody człowiek opowiadał bardzo ciekawie z pasją pokazując wszystkie atrakcyjne miejsca.
Dzień był gorący i parny. Szukaliśmy więc, na chwilowe wytchnienie, miejsc przewiewnych i zacienionych gdzie przewodnik kontynuował swoje opowieści.
W parkowym wąwozie rozłożyliśmy się na trawie w cieniu sporej gruszy by dalej, spokojnie wsłuchiwać się w sandomierskie historie. Wtem, nagle spadł z drzewa soczysty owoc po nim następny i kolejne. Zaskoczeni tym „gruszkowym deszczem” zerwaliśmy się na równe nogi by ujrzeć jednego z uczestników wycieczki wspinającego się po gałęzi nad nami.
- „Macie ładne miasto i ciekawe historie, ale najlepsze są wasze gruszki!” – wykrzyknął, przełykając kolejny kęs owocu.