czwartek, 28 lutego 2013

Trochę ponarzekam




W pracy przewodnika spotykam ludzi z całej Polski i nie tylko. Jest dość dużo turystów, którzy powracają do naszego miasta, a jeszcze więcej osób, które odwiedzają je po raz pierwszy. Reakcje są różne, tak jak różni są ludzie. Szczególnie jednak zapadają w pamięć słowa mieszkańców wielkich miast z zachodu kraju. Na szczęście są to rzadkie przypadki.

Któregoś dnia oprowadzałam małą grupę po mieście. Na samym początku jeden z panów postanowił „pochwalić” się, dlaczego przyjechali do Lublina:
- Wie pani, mój dziadek się tu urodził. Zawsze chciałem odwiedzić to małe, ukraińskie miasteczko.
- Proszę pana! To jest MIASTO POLSKIE od 1317 roku!

Innym razem jedna z turystek z jednego z 5 największych miast naszego kraju ( mocno wysunięte na zachód),  postanowiła podpytać się to jak się tu żyje. Cóż miałam odpowiedzieć? Do głowy przyszła mi tylko banalna odpowiedź – „normalnie”. Na to pani pokiwała głowa ze zrozumieniem i rzekła:
- Przyzwyczaiła się pani…

Ale na pewno nigdy nie zapomnę dwóch pań, które w jakimś konkursie wygrały wycieczkę do dowolnego miasta Polski.
-Widzi pani, pomyślałyśmy, że w Gdańsku, Krakowie, Warszawie to myśmy już były wiele razy. A w Lublinie nigdy. Bo to za daleko i w ogóle dziki wschód. Stwierdziłyśmy, że wypadałoby je jednak odwiedzić. Ooo.. Jak się rodzina i znajomi dowiedzieli to się zaczęli śmiać. „A gdzie wy chcecie jechać!” mówili ”tam przecież kocie łby i wozy drabiniaste jeżdżą”.
-No tak!- mówi druga - My tu z pociągu wysiadamy a tu są normalne ulice, kamienice, sklepy, place! A ile tu zabytków. A jak tu pięknie. Toż to normalne, wielkie MIASTO!!!

środa, 27 lutego 2013

Byłem w operze...



Dość dawno byłem uczestnikiem wycieczki do Lwowa. Piękne to miasto, choć mocno zaniedbane, na szczęście widać już światełko w tunelu, czyli widać ślady i chęci powrotu do dawnej świetności. Zamieszkaliśmy w hotelu dosłownie tuż obok dużego placu miejskiego na którym była cała masa kafejek i pub`ów, no i co najważniejsze Opera Lwowska.
Sam hotel można podsumować takim oto okrzykiem: – O! Matko Boska! Prosto socjalizm w pełnym rozkwicie. Mało tego sama obsługa windy w tym hotelu wymagała skończenia przynajmniej studiów politechnicznych, albo instytutu marksistowsko – leninowskiego. Nie będę się jednak znęcał nad tymi „urokami” miasta, bowiem jak zaznaczyłem, coś drgnęło, Lwów wziął się za swoje zabytki i wizerunek. Byłem w tym mieście w latach siedemdziesiątych i w porównaniu ze stanem obecnym jest olbrzymi postęp.

Rozgadałem się a miałem mówić o czymś zupełnie innym. Miałem mówić o operze. Właśnie, jednym z punktów wycieczki była wizyta na spektaklu w Operze Lwowskiej. Tytułu nie pomnę, ale nie zapomnę naszego polskiego mazura tańczonego przez balet tejże opery. Podsumuję to krótko – tragedia w trzech aktach i to wierszem. Gdyby nasze panny i ułani w wysokich czakach chcieli tak tańczyć we dworach i pałacach, to nie miałby kto iść do boju, bo już podczas takiego wykonania mazura pozabijali by się niechybnie. I ze wspaniałej szarży pod Samosierrą były by nici, a sam January Suchodolski ze swoimi szwoleżerami przewróciłby się w grobie na widok tak tańczonego mazura.

W czasie spektaklu siedziałem koło zażywnego jegomościa, który tuż po rozpoczęciu uwertury zasnął snem sprawiedliwego lekko pochrapując. Z uwagi na ceny biletów (chodziło o zmniejszenie kosztów) zajmowaliśmy miejsce na tzw. „jaskółce”, czyli na samej górze widowni. Wyżej było już tylko sklepienie i ogromniasty żyrandol. Jegomość, jak powiedziałem, spał sobie smacznie, ale w pewnym momencie jego chrapanie zaczynało być coraz głośniejsze. Siedząca z jego drugiej strony żona zaczęła go leciutko szturchać, żeby przestał wydzielać z siebie te irytujące dźwięki, zwłaszcza, że akurat akcja opery byłe wielce romantyczna i jego chrapanie słychać było zapewne dwa piętra niżej w lożach.
Kiedy wreszcie chrapnął zbyt głośno ja wcisnąłem się w fotel ze wstydu, jego żona dała mu takiego kuksańca, że wreszcie się przebudził. Nie otwierając wszakże oczu powiedział na głos:
- „Wanda, zgaś ten telewizor i przykryj mnie kocem”
Widocznie wydawało się biedakowi, że jest w domowych pieleszach. Żona stłumionym szeptem zwraca się do niego:
- „Krzychu, nie jesteśmy w domu, jesteśmy w operze, we Lwowie”
- „Nie gadaj głupot, zgaś ten telewizor i przykryj mnie kocem” – zadysponował jegomość.
Nie było dyskusji, na szczęście przyjął w śnie taką pozycję, że tylko leciutko sapał. Tak dotrwaliśmy do końca spektaklu.
Po wyjściu z przepięknego budynku opery zauważyłem owego jegomościa i jego, złą jak szerszeń żonę. Jegomość nic sobie nie robiąc z otaczających go ludzi przeciągnął się tak, że aż kości mu zatrzeszczały i dość głośno zwracając się do małżonki oznajmił:

 - „Kochanie, byłem w operze, ale nie oszukujmy się, to był ostatni raz.”

No cóż, miłośnikiem opery to on z pewnością nie był.



niedziela, 24 lutego 2013

Franciszek Starowieyski.



W muzeum na zamku wisiał kiedyś na półpiętrze piękny obraz Franciszka Starowieyskiego „Noc na krowiej wyspie”. To taka maleńka wysepka na Wiśle w okolicy Kazimierza Dolnego. Czy pan Franciszek na owej wyspie spędził noc, czy też nie tego nie wiem, ale obraz namalował. Jako, że owa wyspa to ostoja ptactwa wszelakiego, toteż i obraz pokazywał kobiety i mężczyzn nagich, albo i półnagich z ptasimi głowami i potężnymi dziobami. Malarz ów uważał, że golizna jest piękna, nic też dziwnego, że i postacie tak właśnie przedstawił. Jednakowoż, owe postacie, a kobiety szczególnie miały typowo ”rubensowskie” kształty.
Odwiedzający często pytali mnie dlaczego właśnie tak pokazuje ludzi Franciszek Starowieyski? Wszyscy tacy pełni, okrągli i pulchni... Zacząłem więc szukać wywiadów z nim i... natrafiłem na wywiad, w którym pani redaktor zadała artyście podobne pytanie:

- „Proszę, niech pan powie, czemu maluje pan postacie ludzkie o rubensowskich kształtach?”

Na co pan Franciszek (pewnie swoim pięknym „sznaps barytonem”) odpowiedział:

- „Bo widzi pani, kobieta powinna mieć wszystko na swoim miejscu, a nie miejsce na wszystko.”

Od tamtej pory kiedy rozmawiam o malarstwie Starowieyskiego, lub jego guru, Rubensa, zawsze przytaczam te właśnie słowa, które wzbudzają śmiech i rozładowują napięcia w każdej sytuacji.



sobota, 23 lutego 2013

„Święty Antoni, ratuj w każdem przypadku”



Jeszcze do niedawna od strony starego miasta, na Bramie Krakowskiej wisiał portret świętego Antoniego, patrona lubliniaków. Mam nadzieję, że on tam niebawem powróci. Jeśli zaś ktoś chciałby dotrzeć do dokumentów, kiedy i przez kogo był nam za patrona nadany, to obawiam się, że ich nie znajdzie. My lubliniacy po prostu przyjęliśmy go za swojego patrona i koniec. Bardzo często turyści przybywający do naszego miasta pytają nas przewodników:
- „Właściwie, dlaczego akurat święty Antoni?”
 Hm... odpowiedź jest oczywiście trudna, ale jak mawia mój przyjaciel – „przewodnik, to nie komandos, on musi sobie dać radę” – wymyślamy najróżniejsze hipotezy na ten temat. Najbardziej prawdopodobną jest ta, że to patron rzeczy i ludzi zagubionych, a my lubliniacy jesteśmy tak roztargnieni, że potrafimy zgubić wszystko: pieniądze, klucze od domu, czy samochodu, dokumenty, nawet miłość, czy też dziewczynę, albo żonę.

Tak, tak moi kochani! Nie tak dawno na początku zeszłego miesiąca byłem z własną małżonką na zakupach w hipermarkecie. Zatraciłem czujność (jak się mówi w służbach mundurowych) na sekundę dosłownie i żona mi zginęła, no, przynajmniej z moich oczu. Oczywiście znalazłem ją po drugiej stronie kas, czyli już po dokonanych zakupach i co?
Ano mój portfel zrobił się lżejszy, tak mniej więcej o połowę.

No i jak tu nie wziąć sobie za patrona świętego od rzeczy zagubionych?

„Święty Antoni, ratuj w każdem przypadku!”




czwartek, 21 lutego 2013

O przewodnikach.



O przewodnikach różnie gadają:
Historię w jednym paluszku mają,
I miasto znają jak nikt na świecie,
Najwięcej mówią w całym powiecie...

Może i prawda, że gadatliwi,
To wszak zarobek im umożliwi.
Za to już w domu nie rzekną słowa,
Choćby prosiła druga połowa:
„Powiedz kochanie, jak minął dzionek,
Jesteś zmęczony, nie jak skowronek.
Przecież masz pracę taką przyjemną...
Chodź i pogadaj tu troszkę ze mną.”

Ta! Przyjdź pogadaj; czy przez dzień cały,
Struny głosowe się opieprzały?
I ręce bolą mnie od gadania,
Takie my mamy trudne zadania.

Chcę rzec, to czego jeszcze nie wiecie:
To najcierpliwsi ludzie na świecie.
Przychodzą wcześniej minut trzydzieści,
To się niektórym w głowach nie mieści.
Jak to? Tak wcześnie? Powariowali!
A jak się spóźnisz, świat się zawali?
Lecz oni swoje – lepiej poczekać,
Tu śpiewa ptaszek, tam płynie rzeka...

Gdzie ta cierpliwość? Spytać ktoś może.
Piszę odpowiedź, szybko, w pokorze.
Kiedy wycieczka czasem się spóźnia,
Tym się przewodnik zawsze wyróżnia,
Że czeka zawsze bardzo cierpliwie,
Całkiem spokojnie i nie zgryźliwie.
Dopiero, gdy dwie miną godziny,
Mogą powrócić do swej rodziny.

Więc uszanujcie nas przewodników
Mamy wszak zmartwień także bez liku,
A jednak zawsze dla Was z uśmiechem,
Jesteśmy dawnej historii echem.



Dla takich chwil zostaje sie przewodnikiem!



        Nie wiem dlaczego, ale większości ludzi przewodnik kojarzy się ze starszą osobą, najczęściej emerytem. Jakąś staruszką bądź staruszkiem o siwych włosach, z wielkimi, rogowymi okularami. Kiedy tymczasem na miejsce spotkania przychodzi młode dziewczę (pochlebstwo dobra rzecz), turyści często patrzą po sobie niepewnie.
Któregoś dnia biegłam na miejsce spotkania. Byłam trochę spóźniona. Nie było to spóźnienie na samo spotkanie, bo staramy się być na miejscu tak przynajmniej pół godziny wcześniej. I rzeczywiście! Mimo, że byłam na miejscu 20 min przed czasem, moja grupa już czekała.
        Była to grupa niewielka, składająca się z kilkunastu osób. Jak się później dowiedziałam, duża część uczestników wycieczki, postanowiła udać się na zwiedzanie miasta na własna rękę.  Właściwie nie samego miasta, co rozlicznych piwnic lubelskich kamienic, kryjących złociste, chmielowe skarby (obowiązkowo z pianą na dwa palce).
        Podeszłam i zapytałam czy są „z tego i tego miasta”, i czy czekają na przewodnika. W odpowiedzi usłyszałam, że owszem czekają. Trochę chciało mi się śmiać, kiedy odpowiadając rozglądali się za moimi placami, wypatrując owego przewodnika, mającego się niechybnie zjawić.
- To ja! – oznajmiłam krotko i zwięźle.- Czy czekamy jeszcze na kogoś?
        Wtedy mój wzrok spoczął na pewnej pani, która w tej chwili zrobiła oburzona minę i z niedowierzaniem wykrzyknęła:
- Pani jest naszym przewodnikiem!?
- Tak- odpowiedziałam spokojnie, a w myślach dodałam: „Aha! Wyzwanie”. Dlaczego byłam spokojna? No cóż, doskonale wiedziałam jak nasza wycieczka się skończy.
         Żegnając grupę, miałam mnóstwo satysfakcji patrząc na rozanielona twarz owej "oburzonej" damy, a do dziś  pamiętam te słowa wypływające z jej ust:
- To była prawdziwa przyjemność!

Ech… Dla takich chwil zostaje się przewodnikiem!





środa, 20 lutego 2013

A może by tak...



Najzabawniejsi są najmłodsi turyści w naszym mieście. Najzabawniejsi, ale i najuważniejsi. Oni naprawdę doskonale wyczuwają, kiedy przewodnik ma określony plan opowieści na trasę, a kiedy powiedzmy uczciwie „odwala chałturę”. Mnie najbardziej fascynuje sposób postrzegania świata przez takich właśnie 2 – 3 klasistów . Akurat dostała mi się taka grupka młodych turystów i miałem poprowadzić ich szlakiem legend lubelskich. Wiadomo, zacząć trzeba od samego początku, no i zacząłem. Opowieść dotyczyła właśnie jak to przed wiekami miasto otrzymało od jakiegoś księcia nazwę. Legenda mówi, że książę postanowił nadać ją według znaku, znakiem zaś miała być ryba złowiona w istniejącym wtedy nieopodal zamczyska, Wielkim Stawie Królewskim. Dzieciaczki słuchały z otwartymi ze zdumienia buziami, bo pierwszy raz słyszały że tak kiedyś nadawano nazwy miastom i przysiółkom.
Dalej legenda donosi, że ów książę złapał w sieć dwie ryby, był tam szczupak i lin. I tak się zastanawiał, jaką nazwę nadać? Szczupak, lub lin – szczupak, lub lin... Przyznam, że uparcie dążyłem, żeby któreś z dzieci powiedziało właściwą nazwę miasta, a tu....
Jedno z bardziej rezolutnych dzieciaków zakrzyknęło:

 - „Proszę pana, to w takim razie miasto powinno nazywać się „Szczuplin!”

No właśnie, a czemu nie Szczuplin?




wtorek, 19 lutego 2013

Świat wg gimnazjalisty.



Gimnazjaliści to taka dziwna grupa uczniów, którzy jeszcze nie są dorośli, ale za to mają sporo aspiracji do dorosłości. Przy okazji nie bardzo wiedzą jak podkreślić ową „dorosłość”, więc wychodzą czasem całkiem pokraczne sytuacje. Nie wszyscy oczywiście tak się zachowują, bo skrzywdziłbym tych, którzy są zwyczajnymi chłopakami i takimi dziewczynami.
Ostatnio miałem taką grupę w Podziemiach Lubelskich. Czegóż oni nie wymyślali; jeden, że piwo to codziennie pije, drugi, że ma trzecią, czy nawet czwartą dziewczynę... Słuchałem tego z politowaniem patrząc na ich młode buzie i myśląc, czy moja córka będąc w tym wieku, aż takie głupoty mówiła? No ale nic to, wchodzimy do podziemi.
Oczywiście cały czas owa ekipa przeszkadzała przewodnikowi z podziemi w opowiadaniu o historii miasta. Padały najróżniejsze pytania, zupełnie nie mające związku z tematem wycieczki, które wzbudzały sztuczny rechot pozostałych. Jako, że był to poniedziałek, w podziemiach urzędował i opowieści snuł opisywany już na tym blogu, stary wędrowny dziad. Pierwsze spotkanie z nim nie należało do najsympatyczniejszych, bo zaczęło się od drwin w wykonaniu gimnazjalistów. Chyba myśleli, że przez cały czas będzie „za pan brat, świnia z pastuchem”. Oj, jakże się pomylili. Kiedy aktor opowiadał historię budowy murów obronnych miasta nadmienił, iż uczynił to król Kazimierz Wielki. Natychmiast niemalże męska część grupy, znów z drwinami pokazywała okolice klejnotów rodowych, mówiąc, że „miecz miał wielki”. Zauważyłem wtedy, że aktor nie wytrzymał, podszedł do najbardziej aktywnego w tych drwinach i patrząc mu prosto w oczy rzekł:

- „Uważaj wasze, bo kto mieczem wojuje, od pochwy zginąć może.”

Zapadło najpierw głuche milczenie, a potem śmiech z owego nieszczęśnika, ale od tej pory drwiny ustały i ci rubaszni młodzieńcy stali się normalnymi uczniakami, którzy okazali się nawet niezłą ekipą.
Widać, co niektórymi trzeba wstrząsnąć, żeby do rozumu przyszli.



poniedziałek, 18 lutego 2013

Turysta pyta i komentuje...

To się zdarza... a czasem wychodzi śmiesznie:

Ja + grupa późnych nastolatków + grono pedagogiczne, plac w centrum... Jedna z lekko znudzonych uczestniczek robi mi uwagi i docinki... w pewnym momencie zabiera się za komentowanie mojego wyglądu:
>> "A ta broda to prawdziwa? Mogę Panu POCIĄGNĄĆ?"

W grupie dał się słyszeć lekki szmer... już miałem odpowiedzieć... ale poczułem na sobie badawczy wzrok grona pedagogicznego - co też teraz zrobię. Spanikowałem - pozostawiłem bez komentarza. A okazja była przednia...
Po takich przygodach powstało autorskie powiedzenie moje o... ale dostępne jedynie dousznie, na żywo ; P

Muzeum Wsi w ...; ja + grupa (dzieci + opiekunowie); podczas przejścia między zabytkowymi obiektami chłopczyk dość głośno rzuca:
>> "Ale ma Pan fajne DYNDADEŁKO!"
Opiekunka jednocześnie wybiegła na przód grupy i poczerwieniała, jej oczy krzyczały to, co zwerbalizowała:
>>"Co takiego?!"
A chodziło o:

Po zwiedzeniu zamku przeszedłem z grupą mostem w stronę starego miasta, już za bramą podeszła do mnie jedna z turystek (z ościennego kraju) i zapytała:
>> "Przepraszam, co to jest ten WIZERUNEK tam na moście, pod latarnią?"
Kilka minut spędziłem na dociekaniu - o co chodzi?
Dopiero gdy pytająca wykonała charakterystyczny gest pokazujący jak to to wygląda (skrzyżowane ręce i charakterystyczny uśmiech) domyśliłem się, że chodzi o:


W trakcie... pada pytanie:
>> "A co to za krzyż na niebie?"

Rozbroiło mnie, ale na poważnie potraktowałem zagadnienie i omówiłem krzyżujące się w naszym mieście szlaki handlowe. Bez cienia uśmiechu na twarzy... ale było trudno... żeby tylko nie parsknąć...

sobota, 16 lutego 2013

Klimatyzowana zabytkowa kamienica

  Klimatyzowana zabytkowa kamienica

Wyrzuty sumienia…


Niezwykle pięknie wygląda Stare Miasto w Lublinie, gdy kamienice oplatają promienie słońca. Tak było też i tym razem. Lato, słoneczna pogoda, dzień podobny do poprzedniego i do następnego o tej porze roku – czyli spotkanie z turystami, opowieści, dyskusje, humor… czyli to co przewodnik uwielbia. Tak też miało być i tym razem… Chodzę z grupką dzieciaczków z VI klasy szkoły podstawowej – pokazuję to tu, to tam… Zatrzymujemy się przy Bramie Grodzkiej, a tam takie piękne cyferki rzymskie, a więc miło mówię:
 „ A teraz zagadka: U szczytu bramy cyferkami rzymskimi zapisano datę przebudowy, no, no jaka to data?” – mówię z uśmiechem. Cisza… Ktoś próbuje i jeszcze ktoś, i jeszcze… podpowiadam powolutku, nie spieszę się, bo wiem, że dzieciaki są już na dobrej drodze, tyle, że troszkę to trwa… może troszkę przy długo, bo nagle słyszę głosik Pani nauczycielki: „Jutro po powrocie sprawdzian! Przypomnicie sobie rzymskie cyfry!”. Hm… ale miałam wyrzuty sumienia…

Nieboszczka przeżyła 276 lat...


Grobowiec na Roztoczu Wschodnim kobiety, która przeżyła 276 lat.

Koniec języka za przewodnika





Nas, przewodników i pilotów gna po świecie. Każda okazja do zwiedzania jest dobra. Kiedy zdarza się jakiś wypad, czy to daleki, czy bliski, jest to świetna okazja do przeszukiwania jakiegoś kolejnego skrawka ziemi. A kto wie, może niedługo będziemy musieli przyjechać tu z grupą?
W poprzednie wakacje wybrałam, się z wizytą do brata. Wyniósł się do odległego miasta, trzeba było sprawdzić jak się urządził. Oczywiście wyjazd był zaplanowany na kilka dni i ułożyłam sobie napięty harmonogram zwiedzania. Ponieważ miasto było naprawdę odlegle od naszego Lublina, postanowiłam przy okazji poświęcić jeden dzień na odwiedzenie innego miasta oddalonego od miejsca, w którym czasowo przebywałam, o jakieś 80 kilometrów. Podróż zaplanowałam odbyć pociągiem.
Wieczorem sprawdziłam rozkład jazdy w internecie, a rano wyruszyłam. Co prawda, nie wiedziałam dokładnie gdzie jest dworzec, ale postanowiłam skorzystać ze starej sprawdzonej metody: koniec języka, za przewodnika. Wyszłam z bloku, doszłam do ulicy, potem skręciłam w lewo, długo prosto, potem zakręt na prawo, przez most i… Podobno to gdzieś w pobliżu... Zaczepiłam pierwszą napotkaną osobę:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
- Ja nie jestem stąd. – usłyszałam.
Niezrażona, zaczepiłam drugą osobę.
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
- Ja nie potrafię mówić- odparł mi pan, najczystszą polszczyzną.
Hm…Kolejny:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
-Ja nie wiem..
Po kilku próbach natrafiłam na pana, który pokierował mnie pod wiaduktem, a dalej nie zrozumiałam, gdyż mówił miejscową gwarą. Przeszłam pod wiaduktem i tam natrafiłam na panią:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
-PKP? Hm… A musi pani przejść na druga stronę ulicy i długo prosto a potem znów na drugą stronę i tam za wieżowcem będzie stacja.
Podziękowałam i poszłam zgodnie z wytycznymi. Jednak na wszelki wypadek, zapytałam po drodze inna osobę czy dobrze idę. Trochę mnie zmartwiło to, że ulica, która mi wskazała, oddalała się od torów, a jeszcze wspominała, żeby dodatkowo mam przejść na drugą stronę…Pan potwierdził, że idę dobrze, więc uznałam, że jak by nie było, to miejscowi.
Ruszyłam więc długo prosto, potem na drugą stronę, a następnie za wieżowiec. A tam? Dworzec… PKS!!!
Lekko zniecierpliwiona ( do pociągu zostało niecałe 10 min), podeszłam do eleganckiej kobiety, która najbardziej wzbudzała zaufanie i powtórzyłam, jak mantrę, swoje pytanie:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
Pani spojrzała się na mnie oburzona i z wielką pretensją, że coś od niej chce oznajmiła mi donośnym, trzeszczącym głosem:
-NO, TO JEST CHYBA DWORZEC PKS, NIE?!
Cóż miałam zrobić? Uciekłam! Po kilku minutach (ulica stawała się coraz bardziej odludna) napotkałam kolejną osobę, którą poprosiłam o wskazanie drogi. Co prawda nie wierzyłam, że tym razem uzyskam prawidłową odpowiedź, ale tak to jest JAK SIĘ NIE WZIEŁO MAPY!!! Tym razem pan mnie poinformował, że zaraz za tą górką będą schody do podziemi i jak tam wejdę, to trafię bez problemu.



 Nie uwierzycie, ale schody tam rzeczywiście były i prowadziły na dworzec PKP ( leżący po drugiej stronie torów!!!). Szczęśliwa skierowałam się do tylnego wejścia, żeby dostać się do kas. Jednak, kiedy stanęłam przed drzwiami zobaczyłam … łańcuch. Jako optymistka stwierdziłam szybko, że z pewnością drzwi będą otwarte od strony ulicy. Co jednak tam napotkałam? Oczywiście drzwi zamknięte na cztery spusty. Nie byłam jednak w stanie uwierzyć, że tak duże miasto ma zamknięty dworzec główny. Wróciłam, więc na peron, przekonana, że na pewno jest tam jakieś wejście, którego nie zauważyłam. Nie było.
Musiałam mieć nieciekawą minę i stać tam dłuższa chwilę, gdyż ulitował się nade mną sprzedawca z przydworcowego stoiska.
-Pani chce do kas?
Nadzieja, że zdążę na pociąg wróciła.
-Tak, tak.
-Tu nie ma. – oznajmił - Trzeba kupić w pociągu.
Pewnie jesteście ciekawi, czy zdążyłam. Oświadczam, że tak. Równo o czasie byłam na miejscu. Pan był na tyle miły, że wskazał mi nawet peron, na który mam się skierować. Ale do celu nie dojechałam, bo pociąg po prostu nie przyjechał. Ponieważ nie było otwartego dworca, nie byłam w stanie dowiedzieć się ile czasu się spóźni, a przez megafony nie podano takiej informacji.
Po jakichś 20 minutach podszedł do mnie pan, staruszek o lace, z wielkim czerwonym nosem i okularami jak denka od szklanek. Zapytał gdzie chcę jechać, wiec odpowiedziałam.
-Pani, ten pociąg nie przyjedzie, bo była awaria -poinformował mnie z wyższością, a po chwili dodał –Trzeba się PYTAĆ następnym razem!
Nie było innej rady jak przełożyć podróż na następny dzień. Przynajmniej wiedziałam już jak dojść na dworzec. Na oba dworce…


Cicho tu teraz....



Od kilku lat mam przyjemność uczestniczyć w przedsięwzięciu, znanym w mieście jako procesja pożaru miasta, rzecz z 1719 roku. Cała procesja, jak to wtedy było, zaczyna wędrowanie od kościoła Ojców Dominikanów. Posuwając się po starym mieście to tu, to tam procesja zatrzymuje się i prowadzący opowiada jak to „drzewiej” było językiem stylizowanym troszkę na tzw. „język sienkiewiczowski”. Pewnego roku uczestników owej procesji było naprawdę dużo, w dodatku przy podejściu na długie schody Zaułkiem Hartwigów zepsuło się przenośne nagłośnienie, więc prowadzący wytężając wszystkie swoje siły, próbował przekazać przygotowany tekst zgromadzonym. Przedostatnim przystankiem procesji była „Psia górka” tuż koło dawnego targu rybnego. Prowadzący wszedł na niewysoki murek zaraz za nim wskoczyła tam pani redaktor naszego regionalnego radia, podstawiając mikrofon do nagrania treści.
Prowadzący widząc że gwar nadchodzących uczestników powoli ustaje, i tylko „miejscowi” co nieco „pod dobrą datą” głośno omawiali dawne dzieje, zaczął poetycko swą opowieść:

- „Cicho tu teraz...” - na chwilę zawiesił głos, by dalej kontynuować opowieść.
Wtedy to jeden z rzeczonych „miejscowych” przekrzykując gwar tłumu odezwał się:
- „Przepraszam szefuniu, już się zamykamy!”

Gawiedź uczestnicząca w procesji buchnęła śmiechem, bowiem oczekiwali dalszego ciągu opowieści, mającej podkreślić, że kiedyś w czasie tego pożaru głośne krzyki wzbijały się w mieści i wołania o pomoc i ratunek, a teraz jest tutaj cicho i spokojnie.
Prowadzącemu z wesołości oczy wyszły niemalże na wierzch, ale dzielnie kontynuował opowieść do trzęsącego się mikrofonu radiowego, trzymanego przez śmiejącą się do rozpuku panią redaktor.
Kiedy „miejscowi” zorientowali się w sytuacji, zarechotali wraz ze wszystkimi ochoczo. Od tamtej pory to oni właśnie, są stałymi uczestnikami tych procesji i powiedzieć muszę, nieźle znają historię miasta.




piątek, 15 lutego 2013

Dzicy przewodnicy – kontynuacja...



Siedziałem sobie wygodnie w znanej Sandomierskiej pierogarni, czekając na swoją porcję pysznotek. Tak chcąc nie chcąc wdałem się w dyskusję z szefową tego zakładu gastronomicznego i jej znajomymi, nota bene rodowitymi sandomierzanami. Trzeba przyznać opowiadać o swoim mieście to oni umieli. Pierwszy raz słyszałem, tak świetnie opowiedzianą legendę o Halinie Krępiance, która poświęcając swoje młode życie wprowadziła cały zagon Tatarów w podziemia gdzie zginęli, bo mieszczanie wejście do lochów natychmiast zawalili.
Kiedy zobaczyli na moim polarze identyfikator pilota wycieczek, rozmowa zeszła na pomyłki „dzikich przewodników”, czyli takich, którzy nie mają żadnych, dosłownie żadnych uprawnień do tego typu czynności.
- „Wiesz pan? Niedaleko jest taka uliczka Piszczele”. – zaczął jeden z nich.
- „ Tak wiem, prawie naprzeciwko kościoła świętego Jakuba” -  potwierdziłem.
- „ No to widzisz pan, nie dalej jak w zeszłym tygodniu byłem tam i widzę prowadzi taki jeden grupę i opowiada niestworzone historie o mieście. Kiedy jeden z uczestników zapytał, dlaczego ta uliczka nazywa się „Piszczele” to ten, nie powiem kto, był łaskaw powiedzieć, że to od tych Tatarów, co ich Krępianka wprowadziła w lochy, żeby zatracić. Bo oni tak pod tą ziemią piszczeli i piszczeli...”
- „No nie – nabija się pan ze mnie.” – rzekłem niedowierzająco.
- „ Pan wie, ja wiem, że tam było cmentarzysko i piszczele ludzkie jakieś znaleźli, a widzisz pan co takie nieuki gadają?”

Właśnie nadeszły moje pysznotki, czyli pierożki i zająłem się jedzeniem, ale nie mogłem zapomnieć tej historii, bo my, czyli licencjonowani piloci i przewodnicy mamy zakodowane w głowach dwie rzeczy – nie opowiadać głupot, to po pierwsze i po drugie uczyć się, uczyć się o miejscach do których jedziemy.
Tutaj powinienem zaintonować swoistą litanię przewodnicką:
- „ Od powietrza, głodu, ognia i dzikich przewodników – zachowaj nas Panie!”




czwartek, 14 lutego 2013

Ech, ci dzicy przewodnicy.



Kiedy starałem się zostać przewodnikiem i intensywnie uczestniczyłem w kursie, patronowała mi cały czas moja koleżanka, starsza już stażem (ale nie wiekiem). Spotykaliśmy się, żebym mógł wypytać o szczegóły dotyczące czekającego mnie egzaminu. Ona zaś cierpliwie wyjaśniała mi zawiłości związane z historią naszego miasta. Jakoś pewnego dnia, rozmowa zeszła na zamek stojący na wzgórzu.  Zapytała mnie wtedy czy wiem skąd się wzięły te topory na szczycie bramy. Oczywiście przytaknąłem, bo to wie chyba każde dziecko w mieście. Ona zaś zaczęła mi opowiadać ją przygodę miała z onymi toporami. Siedziała kiedyś przy długaśnych schodach i czekała na swoją grupę. Autokary podjeżdżały, ale żaden nie przywiózł jej turystów. Oczywiście muszę dodać, że my mamy taki zwyczaj, że jesteśmy „oznakowani”, albo identyfikatorem, albo odznaką przewodnicką albo i jednym i drugim. Wiedzieć bowiem wszystkim trzeba, że nasze miasto jest jednym z bodaj 10 miast wydzielonych spod ogólnego oprowadzania i tę usługę w naszym mieście mogą wykonywać tylko licencjonowani przewodnicy, tacy jak my.
Na placu pojawiła się kolejna grupa, ale też nie była to grupa oczekiwana przez koleżankę, więc z nudów zaczęła się przysłuchiwać, co też mówi jeden z tak zwanych "opiekunów grupy" z niedalekiego miasta wojewódzkiego o tym naszym kochanym i starym grodzie. Nagle jeden z uczestników bezceremonialnie zapytał się go:
- „Proszę pana, a co to są za topory na tym zamku?”
- „To herb pana tego zamku.” – bez zająknienia odpowiedział.
Tego już moja koleżanka nie zdzierżyła, bo przecież to żaden J.I. Kraszewsk, tylko symbol więziennictwa carskiego. Podeszła do owego "pilota" i zaproponowała mu (mówiąc przy tym, do całej grupy), że ona ma chwilkę czasu więc może opowie wszystkim prawdziwą historię, zamiast tych wymyślonych przez dyletanta.
Chłopaczyna poczerwieniał cały i natychmiast – jak mógł najszybciej – zniknął z grupą w zamku.
Ciekawy jestem, czy tam też opowiadał równie „ciekawe i prawdziwe” historie jak ta z toporami.
Od tamtej pory nie lubię tzw. „dzikich przewodników”, co wiedzy mają tyle co brudu za paznokciami, za to aspiracje wielkie jak młyńskie koło.




wtorek, 12 lutego 2013

Siła przyzwyczajenia.



Dostała mi się grupa nauczycielek. Śliczne, zgrabne i.... gadatliwe. Oj, będę się miał z pyszna, jeśli tak będą gadały. Jednak nie, kiedy zacząłem swoją opowieść zapanowała cisza. Snułem więc opowieści o początkach miasta, pokazując co chwilkę, najważniejsze i najstarsze jego elementy. Owszem nie powiem, zaciekawienia było spore. Weszliśmy na dziedziniec zamkowy, ponieważ chciałem troszkę królewskiej historii miasta pokazać. Zdążyłem wyciągnąć rękę wskazując na kaplicę zamkową, a tu jak przysłowiowy grom z jasnego nieba zleciał na mnie grad pytań:
- „A z jakiego to wieku?”
- „ Czy był tu król?”
- „Jaki to okres architektoniczny?”
- „Czemu tam wejście jest na górze?”
Przełknąłem ślinę, układając odpowiedzi na pytania w kolejności ich zadawania i zacząłem swoją opowieść. Kiedy skończyłem dokładnie omawiać ów zabytek, zupełnie nieopatrznie i zupełnie odruchowo pokazałem studnię na dziedzińcu zamkowym i.... znów mnie dopadł grad pytań wszelakiej maści z zapytaniem o toaletę włącznie. Podobnie jak za pierwszym razem odpowiadając na zadane pytania, opowiedziałem historię studzien miejskich.
Kiedy został mi ostatni obiekt do pokazania postanowiłem zastosować zupełnie inną metodę. Rozpocząłem od początku dzieje onej baszty, co na dziedzińcu stoi, trzymając tym razem ręce przy sobie i niczego nie pokazując, nauczycielki zaś już nie rzucały gradu pytań, tylko jak na komendę zaczęły sobie pokazywać tę budowlę. „A to tak to działa” – pomyślałem i już dalej problemów żadnych nie było.
Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą człowieka.
Przypomniał mi się tutaj dowcip o pewnej pani, której komentator sportowy zadał następujące pytanie:
- „Czy nie przeszkadza pani, że mieszka pani blisko stadionu?”
- „Nie, nie,         nie nie nie nie” - wyskandowała po „kibicowsku” owa matrona.




poniedziałek, 11 lutego 2013

But turystki


 Podczas wycieczki, wysiadając z autokaru, swój pierwszy krok postawiła na tej kratce i tak już została... Na szczęście w autokarze był zestaw narzędzi i przy ich pomocy but został odzyskany. 



Zawsze musi być ten pierwszy raz



Kiedy pilot wyrusza w trasę, musi się do niej dobrze przygotować. Nie chodzi tylko o opanowanie materiału z zakresu odwiedzanych miejsc. Przecież po drodze można mijać tyle ciekawych obiektów. Trzeba przewidywać wszystko, nawet to, czego się przewidzieć nie da. A nóż się zdarzy, że ktoś coś słyszał o nieodległej miejscowości i będzie zadawał niewygodne pytania. Może się też tak zdarzyć, że tuż przed wyjazdem trasa zostanie zmieniona. A wtedy nie ma „zmiłuj”. Trzeba zacisnąć zęby i zacząć przygotowania od początku.
Od czego są zbierane przez lata przewodniki, ulotki, mapki i doświadczenia kolegów.
Zaraz na początku mojej kariery pilockiej, przytrafiła mi się taka przygoda. Zlecenie - trasa często odwiedzana, jednak niemal w ostatniej chwili zmieniono trochę plany i na koniec wycieczki mieliśmy zajechać do jeszcze jednej małej miejscowości, której do tej pory, przyznam się szczerze, nie miałam okazji odwiedzić. Został mi jeszcze jeden dzień, a to dość dużo. Zaczęłam przeszukiwać materiały. Znalazłam mapki, historię i dodatkowo kilka ciekawostek o odwiedzanych po drodze miejscach i ruszyłam w trasę.
Miejscowość dość mała, cztery ulice na krzyż. No może jednak z piętnaście. Z resztą w centrum stał wielki kościół, powinien być punktem orientacyjnym, więc nie martwiłam się o to czy tam trafię.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy w końcu trafiliśmy do tej miejscowości i okazało się, że całe miasteczko jest zarośnięte. Przez wysokie korony drzew, i rozłożyste, przydrożne krzaki nie było nic widać, dalej niż na dziesięć metrów. Żadnego punktu zaczepienia. Dopóki droga wiodła prosto nie było problemu, ale niestety wkrótce napotkaliśmy pierwsze rozwidlenie i usłyszałam najstraszniejsze z możliwych pytań:
-Gdzie teraz? – zapytał kierowca.
„A skąd ja mam wiedzieć” - pomyślałam lekko spanikowana. Na mapkach, które wbiłam sobie do głowy nie mogłam przypomnieć sobie żadnego rozwidlenia.
Ale nie było rady, trzeba było trzymać fason i strzeliłam.
- W prawo.
„ Może dalej będzie coś widać, najwyżej skontrujemy trasę”. Jednak ku mojej zgryzocie krajobraz się nie zmienił, a przed nami pojawiło się skrzyżowanie.
- A teraz? – nie ustępował kierowca.
W ciągu ułamka sekundy, przez moja głowę przewaliło się tysiące myśli.
„Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a mi się trafił kierowca bez GPSu !!! Gdzie teraz, co robić? Weź się w garść dziewczyno! Dobra, ta trasa na prawo wygląda jak trasa wylotowa, chociaż… Było w prawo, to teraz pojedziemy…
-W lewo- stwierdziłam siląc się na to, jakbym miejscowość odwiedzała setki razy.
Niemal spadłam z fotela, kiedy tuż za zakrętem zobaczyłam parking. Koło parkingu płynęła rzeczka i już wiedziałam gdzie jestem.
Dopiero po powrocie, uświadomiłam sobie przeglądając materiały (już na spokojnie, bez presji), że miejscowość jest tak ułożona, że nawet jakbym skręciła na pierwszym rozwidleniu w lewo to i tak bym dojechała na miejsce. Po prostu zjadł mnie stres. Ale... Jakoś trzeba zdobyć doświadczenie.
Nasz przyjaciel powtarzał w takich sytuacjach: ”Pilot nigdy się nie gubi! On zawsze wie gdzie jest, chociaż nie zawsze jest to miejsce, do którego pragnął dotrzeć”. I jak tu się nie zgodzić…

Lista obecności.



Zmorą każdego opiekuna wycieczki szkolnej jest liczenie, czy wszyscy uczestnicy znaleźli się w autokarze, po postojach po zwiedzaniu i innych punktach programu. Jako, że zawsze byłem (podobnie jak J.I. Kraszewski) słaby z matematyki, zawsze przerzucam ten ciężar na nauczycielki, lub opiekunki. Inaczej rzecz się ma kiedy jedziemy z dorosłymi. No przecież żaden z pilotów nie będzie robił „obciachu” i liczył, było, nie było dorosłych ludzi.
Zawsze pytamy czy wszyscy już dotarli i czy wszyscy są w autokarze. Jednak wśród pilotów wycieczek opowiadane jest takie oto zdarzenie:
Jeden z naszych kolegów otrzymał zlecenie na wycieczkę z grupą emerytów z rodzinami. Czyli wiele par małżeńskich znalazło się w jednym autokarze, na jednym wyjeździe. Wszystko przebiegało bez specjalnych kłopotów, do czasu zwiedzania jednego z miast na trasie wycieczki. Po powrocie wszyscy zajmują swoje miejsca. Następuje chwilka ciszy i pilot przez mikrofon pyta standardowo:
- „Proszę zobaczyć czy nikomu, nikogo nie brakuje”
Chodziło oczywiście o współpasażerów podróży, czyli przeważnie małżonkę, lub małżonka.
Cisza, jak po śmierci organisty w kościele. Pilot zatem uznał, że wszyscy są i dał polecenie wyjazdu.
Minęło jakieś sto kilometrów, kiedy do pilota podszedł starszy pan i zakomunikował pilotowi:
- „Proszę pana, nie ma w autokarze mojej żony”.
- „Przecież pytałem czy nikogo, nikomu nie brakuje” - rzuca zdenerwowany pilot.
- „Wie pan, mnie jej tam nie brakuje, ale tak naprawdę to jej nie ma.” – ripostuje pasażer.

Od momentu usłyszenia owej anegdoty, nigdy nie zadaję tak nieszczęśliwego pytania, przy „sprawdzaniu listy obecności”





niedziela, 10 lutego 2013

I jak tu nie kochać....



Ruszyliśmy. Wspaniała pogoda, cudownie zapowiadająca się trasa z mnóstwem zabytków, a co najważniejsze pięć wspaniałych dni w trasie. Grupa w autokarze „uzbrojona” w dobry humor, więc nic tylko jechać. Jako, że był to tzw. „długi weekend” można było sobie pozwolić na przejechanie prawie dwóch tysięcy kilometrów. Każdego dnia nocleg był przewidziany w innym miejscu, a co za tym idzie również obiad w pięciu różnych miejscach.
Pierwszego dnia zasiadamy do obiadu,  podana została zupa. Zaglądamy ciekawie do wazy z zupą: pomidorówka z kluseczkami kusi swym zapachem nozdrza. Zjedliśmy szybko i czekamy na drugie danie. Kelnerzy wnoszą półmiski: file z kurczaka, ziemniaczki i zestaw surówek. Mniamuśność, jak mawiał Pasibrzuch, w jednej z kreskówek dla dzieci..
Dzień drugi. Wspaniała restauracja, kolejny obiad i znów ciekawie patrzymy do wazy z zupą: pomidorówka z kluseczkami łaskocze nozdrza, na drugie: file z kurczaka, ziemniaki i zestaw surówek.
Dzień trzeci. Zmęczeni po trudach zwiedzania lokujemy się za stołami kolejnej restauracji, w kolejnym mieście. Wnoszą zupę w wazach, moi towarzysze przy stoliku, nota bene świetni kierowcy, tym razem już bez zaglądania prorokują: pomidorówka z kluseczkami, zgadza się. Na drugie kierowcy zgadują: filet z kurczaka, ziemniaki i zestaw surówek, również się zgadza.
Dzień czwarty i piąty, jeśli chodzi o menu, wyglądał tak samo. Podejrzewać zaczęliśmy, że pomidorówka jest produktem regionalnym i dlatego tak często zjawia się na obiad. Nie mieliśmy tylko wytłumaczenia na filet z kurczaka, ziemniaki i zestaw surówek. Koledzy kierowcy stwierdzili krótko:
- „To chyba zestaw obowiązkowy, bo pewnie biją się o złotą patelnię”.
Jakoś przeżyliśmy ową pomidorówkę, ten nieśmiertelny „zestaw obowiązkowy”, czyli filet kurczaka, ziemniaczki i zestaw surówek, bo jak powiadają głód jest najlepszym kucharzem.

Po zakończonym wyjeździe w świetnym humorze wracam do domu na troszkę spóźniony obiad. W progu wita mnie moja małżonka i od razu oświadcza:
- „Kochanie specjalnie dla ciebie zrobiłam pomidorówkę, filet z kurczaczka, pyszne ziemniaczki i zestaw suróweczek”.

I jak mam nie kochać mojej żony?



I jak tu nie kochać pomidorówki?




sobota, 9 lutego 2013

Oczywistość nieoczywista



Tak, tak… Świat się zmienia. Przychodzą nowe pokolenia, a my…No cóż, przestajemy z wiekiem być „na czasie”. ( A może to „obciach” tak pisać?). To, co interesowało nas, nie koniecznie interesuje młodzież. Ba! To, co my uznajemy za oczywiste, nie jest oczywiste dla nich. Nie wolno o tym zapominać przy oprowadzaniu, bo zrobi się niezręcznie.
-Moi drodzy! W tej kamienicy, przed którą stoimy, wychowała się Beata Kozidrak.
-?
-No wiecie, wokalistka Bajmu.
-?
-Szklanka wody, Myśli i słowa, Nie ma wody na pustyni?
-?
-W telewizji często lecą. Praktycznie są na każdej imprezie transmitowanej przez różne stację.
-?
-?
-?
-O! A tu mamy drzewo oliwne. Jak sami wiecie...
A w myślach: „Ciekawe czy chociaż o oliwkach słyszeli!”







Zrozum bliźniego swego...



Sezon wiosenny pomału dobiegał końca. Wycieczki szkolne już dawno się skończyły i tylko jakieś niedobitki wycieczek tzw. „zakładowych” sennie posuwają się po mieście, pod wodzą przewodników. Właśnie zajechał kolejny autokar. Po rejestracji widzę Śląsk, czyli moja grupa. 
Witam się z grupą i proponuję przejście schodami pod zamek. Idą, ale twarze jakieś takie szare, bez wyrazu, może odurzyło ich czyste powietrze wschodniej Polski... Wreszcie sapiąc, jak lokomotywy doszli na szczyt schodów, więc żeby rozruszać troszkę moich gości, rzuciłem od niechcenia żarcik. Żadnej reakcji. Zdziwiłem się wywoływał on zazwyczaj salwę śmiechu, a tu twarze „zombie”. Przy moście rzuciłem kolejny żart, tym razem „z innej beczki”. To samo-„zombie” patrzą przed siebie, bez żadnej reakcji.
Uff, coś ze mną nie tak, czy żarty niestosowne? Przechodzimy przez bramę miejską, moje „zombie” ujrzały ogródek piwny i.... pojawiły się pierwsze odruchy życia: języki powoli wysuwały się z ust, suche, jak papier i chowały się z trudnością, wydając przy tym cichy odgłos mlaskania. No cóż, zarządziłem 20 minutową przerwę. Ruszyli przed siebie i z trudem dotarli do ogródka, po czym z zapałem przyssali się, jak glonojady, do szkła wypełnionego złocistym płynem.
Po kilku dosłownie minutach, od stolika oderwał się i podążał do mnie „kierownik wycieczki”, ale jakże odmieniony! Błyszczące oczy, uśmiech na twarzy i jowialnym głosem zwraca się do mnie:
- „Szefie, teraz jeszcze raz pod zamek i powiedz pan to wszystko jeszcze raz....”
No cóż, okazało się , że na Lubelszczyźnie są trzeci dzień i mają „bardzo intensywny program wycieczki”.
Oczywiście ze zrozumieniem potaknąłem głową, wszak trzeba rozumieć bliźniego swego.

czwartek, 7 lutego 2013

Pilot zawsze wie gdzie jest...



Mówią: nie ma ludzi nieomylnych. Inni powiadają, tylko ten się nie myli, kto nic nie robi, wtedy mój kolega zawsze dodawał – więc ty nie możesz się pomylić. Śmieszne, bardzo śmieszne. Jednak do rzeczy. Chciałem powiedzieć o trudnej sztuce znalezienia właściwej drogi. Przed każdym wyjazdem, zwłaszcza tym na dłuższą trasę, całe godziny spędzamy nad mapami studiując najróżniejsze wersje dojazdu, charakterystyczne punkty oraz możliwe postoje. Czasem nawet zerkamy do internetu, żeby sobie przypomnieć szczegóły, które mogą nam pomóc w spokojnym odbywaniu podróży i zapewnienie całkowitego bezpieczeństwa naszym podopiecznym.
Są jednak trasy które powtarzamy kilka, bądź kilkanaście razy w miesiącu (tak, tak – kilkanaście razy w miesiącu), to przeważnie wycieczki jednodniowe. Bardzo lubię tę formę pracy, bowiem zawsze wieczorem mogę liczyć na wypoczynek w domowych pieleszach. 
Kiedyś (w zeszłym sezonie) jechałem z grupą kolejny raz, do starego, pięknego Sandomierza. Zatrzymaliśmy się na parkingu tuż przed mostem na Wiśle. W tym czasie nawiązałem bardzo miłą rozmowę z kierowcą na tematy kulinarne, jako że obaj uwielbiamy gotować i pitrasić. Przerwa w podróży dobiegła końca i grupa usadowiła się wygodnie w autobusie i ruszyliśmy. Tuż zaraz za mostem jest rozjazd: jedna droga, ta prosto, prowadzi w kierunku Kielc, druga zaś, ta w lewo, w kierunku Sandomierza. Właśnie roztrząsaliśmy problem grillowania pstrąga tęczowego i ...... tak jest przejechaliśmy ów zjazd. Szybko połapaliśmy się w sytuacji jednak postanowiliśmy pojechać inną drogą (bo i taka możliwość istniała). Widziałem co prawda zdziwione oczy niektórych uczestników, że nie skręciliśmy tam gdzie zwykle się to robi, ale chcąc uratować swoją reputację jechaliśmy dalej. Do Sandomierza wjeżdżaliśmy z górki i wtedy jak na zamówienie, pięknie zaprezentowała się bryła tego pięknego miasta, oświetlona promieniami prawie letniego słońca. Zobaczywszy ów widok powiedziałem”
- „Wybrałem dla Państwa właśnie ten wjazd do miasta, żebyście mogli podziwiać go z tak, mało znanej perspektywy”
Wszyscy byli pełni uznania dla mojego „znawstwa” tematu i chęci zapewnienia jak największych wrażeń.
Mnie zaś przypomniały się słowa mojego przyjaciela, który w takich sytuacjach mawiał:
- „Pamiętaj, przewodnik, czy pilot nigdy się nie gubi, on zawsze wie, gdzie jest, chociaż nie zawsze jest to miejsce do którego podążał.”
Oj, święta prawda....

Można? Można!



Są pewne rzeczy na niebie i ziemi, które się filozofom nie śniły. A może śniły, tylko w rozumkach nas, szaraczków, pewne sprawy się nie mieszczą. Ot, na przykład!
Wycieczka do jednego z naszych wschodnich sąsiadów. Dodam tylko, bo to ważne, że jest to wyjazd szkoleniowy. Grupa adeptów sztuki pilockiej, pod opieką starszych doświadczonych kolegów, co to „nie takie rzeczy widzieli”. Kraina, do której nas zapędziło, jest dość rzadko odwiedzana, a szkoda. Jesteśmy w jednym z większych miast i przeszukujemy uliczki w poszukiwaniu zabytków, których, nota bene, niewiele zostało. Jeszcze! Ale nie uprzedzajmy faktów.
W końcu, na liście zabytków do obejrzenia przyszedł czas na ruiny starego, średniowiecznego zamku. Ruszyliśmy, więc krętymi ulicami w poszukiwaniu owej „kupy kamieni”. Szukamy, szukamy…Nie ma! Fakt, że niewiele ich zostało, ale bez przesady. W zeszłym roku były. Wszyscy zgłupieli. Na placu, na którym według planu powinny stać ruiny, rozglądaliśmy się zdezorientowani dookoła, chodząc w tą i z powrotem.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do nas, że ta ściana po drugiej stronie ulicy, zbudowana z czerwonej cegły jest owymi, poszukiwanymi ruinami. Fakt, że da się odbudować średniowieczne zamczysko w rok (!!!), był tak absurdalny, że nikomu nie mieściło się to w głowie. Nawet pilotom z kilkunastoletnim doświadczeniem. Ale są przecież rzeczy na niebie i ziemi, które się  pilotom wycieczek nie śniły…




środa, 6 lutego 2013

Nauka pokory.



Często nosi nas po świecie, a co za tym idzie i po naszym kraju z wycieczkami. Występujemy tam w roli pilotów turystycznych (proszę nas nie mylić z pilotami samolotów). Bardzo często też zdarzają nam się na tych wyjazdach, różne śmieszne i ciekawe sytuacje. Ostatnio bardzo często jeździłem z młodszą młodzieżą, czyli z dziećmi ze szkół podstawowych w najróżniejsze ciekawe miejsca. Pogoda, jak to pogoda, bywa kapryśna i te swoje kaprysy objawia w najmniej oczekiwanych momentach. Pewnego razu podążaliśmy na Ziemię Świętokrzyską, by nacieszyć oczy przepięknymi widokami. Od razu po wyjeździe zaczął padać deszcz. Ja w obowiązkowym i służbowym dobrym nastroju, przepełniony optymizmem zabawiałem dzieciaki jak mogłem najlepiej, jednak ich smutne oczyska ciągle patrzyły na zapłakany świat za oknem autokaru.
Cóż tu zrobić? Przecież nie mam żadnego wpływu na tę aurę, ale jakoś tak mi się wyrwało, że powiedziałem z miną znawcy:
- „Spokojnie, pochodzę z gór, a tam wszyscy przepowiadają pogodę i mówię Wam, zanim dojedziemy wyjdzie słońce”.
Oczywiście sam nie wierzyłem w to co mówię, bo żadne oznaki na niebie i ziemi nie wskazywały na zmiany, ale trudno, może choć przez chwilę poprawię ich nastrój. Nawet siedząca za mną dziewczynka potwierdziła koledze z którym siedziała:
- „Mój tata mówił, że górale zawsze dobrze wiedzą kiedy pogoda się zmienia, oni podobno mają wmontowaną pogodynkę”.
Nie było wyjścia, więc (podobnie jak Tewje mleczarz) pomyślałem sobie:
- „A co by ci przeszkadzało Panie Boże, żeby rzeczywiście wyszło słońce?”
Nie minęło pół godziny a na horyzoncie chmury nagle się rozerwały i z dala na pagórkach zabłyszczało słońce. Poczułem się wtedy jak człowiek wtajemniczony, mający konszachty w Niebie.
Cały czas zza chmurek błyskało figlarne słoneczko, a dzieci były szczęśliwe i dumne, że ich pilot tak świetnie przepowiada pogodę. Ostatnim punktem był zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego. Jedziemy. No tak, a na horyzoncie znów pojawiła się ciemna masa deszczowych chmur. Dzieciaki więc zwracają się do mnie, jak do największego guru:
- „Będzie padało?”
- „A skąd zdążymy przed deszczem, ja pilot wam to mówię, to wierzcie.”
Sparafrazowałem powiedzonko wójta, z „Chłopów” Reymonta. No i dostałem nauczkę.
Widocznie Najwyższy pomyślał sobie: dość tej chwalby, czas na przykrą rzeczywistość i twarde lądowanie. Pięćset metrów przed zamkiem lunął taki deszcz, że wyjście z autokaru było zupełnie niemożliwe. Zobaczyliśmy zatem, tę piękną magnacką siedzibę z okiem autobusu i udaliśmy się w drogę powrotną.
Nie wiedziałem jednak, że Najwyższy skłonny jest żartować, bowiem ujechaliśmy ze dwa, no może trzy kilometry i z dala zobaczyliśmy pięknie oświetlony resztkami zachodzącego słońca, zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego.
No bardzo śmieszne, Panie Boże, no bardzo śmieszne...

wtorek, 5 lutego 2013

Haftować jak Matejko.



Tak łatwo się mówi – mistrz Jan Matejko. Ja to mistrzostwo odczułem niemalże na własnej skórze. Jest w naszym mieście, w jednym z muzeów, wspaniałe dzieło „Unia Lubelska”, oczywiście autorstwa wspomnianego Matejki. Obraz ten jest jednym z ważniejszych punktów prawie wszystkich wycieczek, szczególnie szkolnych. Jednak nie tylko szkoły wędrują do niego, przecież to – było, nie było – prawdziwe dzieło, mające onegdaj „podnieść ducha narodu”. My przewodnicy opowiadając o tym obrazie, skupiamy się głównie na jego przesłaniu i na postaciach występujących na nim. Oczywiście staramy się zapamiętać prawie wszystkie imiona,  nazwiska i twarze bohaterów obrazu. Miałem przyjemność kiedyś, prowadzić właśnie po muzeum i galerii obrazów grupę jak to się mówi: „gospodyń wiejskich”. Panie były naprawdę wspaniałe, zadawały bardzo ciekawe i niekiedy trudne pytania. Wreszcie dotarliśmy do dzieła mistrza Jana Matejki. Z wielkim zainteresowaniem oglądały poszczególne sceny obrazu, słuchały opowieści o czasach Unii Lubelskiej, wreszcie pozostawiłem grupie chwilkę czasu na samodzielną kontemplację.
Wtedy to zauważyłem trzy panie stojące po prawej stronie obrazu i zawzięcie dyskutujące. Nie chciałem im przerywać, ale jedna z nich podeszła do mnie i poprosiła o rozstrzygnięcie sporu. Chodziło mianowicie o to, czy szata Radziwiłła zwanego „Rudym” jest namalowana, czy haftowana? Spojrzałem w miejsce, nad którym odbywała się dyskusja i zdębiałem. Rzeczywiście, z tej odległości szata wyglądała zupełnie tak, jakby została wyhaftowana, a nie namalowana. Wyjaśniłem paniom, że to malarstwo od początku do końca, ale jeszcze dłuższą chwilę stałem i przyglądałem się obrazowi z takim zdziwieniem, jakbym widział go pierwszy raz.
Ech! Niejedna pani domu chciałaby tak haftować jak mistrz Matejko...
Jakiż stąd wniosek? Uczymy się przez całe życie i drugi: musimy w sobie mieć naprawdę dużo pokory, żeby tę wiedzę przyswajać, nawet w takich sytuacjach.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Rozczarowania...



Jeżeli wydaje się Państwu, że praca przewodnika jest łatwa, to grubo się Państwo mylą. Nie wystarczy  nauczyć się materiału. Każda grupa jest inna. Mniejsza, większa, starsza, młodsza, "skacowana", bądź nie. Zawsze trzeba dostosować trasę i wiadomości do sytuacji. Przecież skoro mamy ze sobą spędzić kilka godzin, to i przewodnikowi, jak i turystom zależy na tym, żeby się dobrze bawić
Pół biedy, jeżeli przejście jest tzw. standardowe. Wtedy w zależności od sytuacji dostosowujemy program( a trzeba mieć dużo wyczucia). Gorzej jeżeli trasa jest „tematyczna”, a grupa do niej niedopasowana.
Jakiś czas temu, w przy okazji wielkiej rocznicy zorganizowano trasę : „ Śladami Konstytucji 3 Maja w Lublinie. (Tak, tak, jak się dobrze poszuka, to się znajdzie) Z tej okazji maj i czerwiec, były miesiącami, kiedy oprowadzaliśmy szkoły tym szlakiem. Ktoś może zapytać: i gdzie tu niedopasowanie? Jeśli ktoś nie wie, to chyba nigdy nie próbował opowiedzieć o tym czwartoklasistom. Kiedy zapytałam, co przerabiają na historii, to usłyszałam, że system feudalny. Gdzie im do Konstytucji? A tu przecież trzeba to tak przekazać, żeby im wytłumaczyć, dlaczego było to takie ważne wydarzenie. No oczywiście ich przy okazji nie zanudzić. Ale od czego ma się głowę na karku?
Ale czwartoklasiści to nic w porównaniu liceum. Prawdziwym wyzwaniem była dla mnie trzydziestoosobowa grupa dziewcząt z drugiej klasy liceum. Niby materiał już przerabiały, ale jak to z tymi zbuntowanymi… Wszystko jest nudne. Zastanawiałam się, co może zainteresować nastoletnie dziewczyny? Jak to co? Chłopaki! Kilka dni wcześniej, zaczęłam wertować książki, aby przypomnieć sobie informacje o dwóch największych „przystojniakach” tamtych czasów. Chodzi oczywiście o księcia Józefa Poniatowskiego i Ignacego Potockiego. Oprócz tego ploteczki z epoki, stroje, obyczaje. Taki osiemnastowieczny Pudelek, wpleciony w wątek Konstytucji.  Fakt, napracowałam się i nie mogłam się doczekać, kiedy przetestuje swój pomysł.
Przychodzę na miejsce spotkania i czekam. Patrzę, nadchodzi grupa! Jest i nauczyciel!
-Dzień dobry! Jesteśmy z tego i tego liceum. Czy pani jest naszym przewodnikiem?
-Tak, tak. To ja!
-Bo widzi pani… My, to byśmy sobie darowali ta Konstytucję. Bardziej by nas interesował Lublin średniowieczny. To będzie problem?
-Yyyyyyyy… Niiiieeeeee…


Zawodowi turyści.



W początkach mojej pracy przewodnickiej miałem przyjemność pracować z moim starszym stażem kolegą, z którym przytrafiła nam się taka oto przygoda.
Słoneczko zapowiadał ciepły dzień, jakieś chmurki bez celu wałęsały się to tu, to tam po niebie. My czekaliśmy dzielnie na grupę. Grupa miała być duża, więc podzielono ją na „dwie nierówne połowy” tak, żeby każdy mógł jak najwięcej skorzystać. Przybyć mieli z któregoś miasta na zachodzie kraju, więc miasta zadbanego, wedle tamtejszej mody. Troszkę się spóźniali, ale ostatecznie mieli tych paręset kilometrów do przejechania. My zaś, jak na przewodników przystało czekamy cierpliwie.
Pozwolę sobie na drobną dygresję. Uważam, że przewodnicy (przynajmniej nasi) to najcierpliwsi ludzie na świecie: przychodzą pół godziny przed planowanym spotkaniem z grupą, z posterunku zaś schodzą dopiero wtedy, kiedy grupa przekroczyła dwie godziny spóźnienia.
Ale „ad rem”. Niczym niezmącony spokój naszego oczekiwania przerwał nagle jakiś na czerwono ubrany człowiek, który energicznie wywijając przednimi kończynami, „wydłużonym kłusem” poruszał się w naszym kierunku. Kolega spojrzał na mnie znacząco i orzekł:
- „To ten”
Miało to znaczyć że to pilot z naszej grupy. Wyprzedził on całą swoją grupę o dobre dwadzieścia metrów i nadal, nie zmniejszając prędkości nieuchronnie zbliżał się do nas. Kolega uśmiechnął się tylko pod wąsem i zwracając się do mnie powiedział:
- „Zobacz młody, zaraz będzie ciekawie”
Rzeczywiście było. Pilot, kiedy już wreszcie wyprzedzając grupę o dobre trzydzieści metrów, dopadł nas,  zdyszanym głosem i przerażeniem w oczach wysapał:
- „Panowie, ale to są zawodowi turyści”
Kolega spojrzał na niego z politowaniem, więc pilot nadal uparcie, jak mantrę zaczął powtarzać:
- „ Panowie nic nie rozumiecie? To są zawodowi turyści”
Mój kolega spojrzał przed siebie, jakby taksując grupę i rzekł swoim niskim barytonem:
- „Panie kolego, a my jesteśmy zawodowymi przewodnikami”
Pilot zbaraniał i nie wykrztusił już ani słowa. My zaś wzięliśmy się do pracy. Musieliśmy być nieźli, skoro po zakończonej wycieczce grupa stwierdziła:
- „Wiecie panowie? To miasto jest śliczne i ma taki klimat, a u nas.... ech to nie to”.
Spuchłem z dumy (i zostało mi to do dziś).
Z rzeczonym kolegą pracowałem jeszcze kilka razy i zawsze bardzo mile tę współpracę wspominam.