Dostała mi się grupa nauczycielek. Śliczne,
zgrabne i.... gadatliwe. Oj, będę się miał z pyszna, jeśli tak będą gadały.
Jednak nie, kiedy zacząłem swoją opowieść zapanowała cisza. Snułem więc
opowieści o początkach miasta, pokazując co chwilkę, najważniejsze i najstarsze
jego elementy. Owszem nie powiem, zaciekawienia było spore. Weszliśmy na dziedziniec
zamkowy, ponieważ chciałem troszkę królewskiej historii miasta pokazać.
Zdążyłem wyciągnąć rękę wskazując na kaplicę zamkową, a tu jak przysłowiowy
grom z jasnego nieba zleciał na mnie grad pytań:
- „A z jakiego to wieku?”
- „ Czy był tu król?”
- „Jaki to okres architektoniczny?”
- „Czemu tam wejście jest na górze?”
Przełknąłem ślinę, układając odpowiedzi na
pytania w kolejności ich zadawania i zacząłem swoją opowieść. Kiedy skończyłem
dokładnie omawiać ów zabytek, zupełnie nieopatrznie i zupełnie odruchowo
pokazałem studnię na dziedzińcu zamkowym i.... znów mnie dopadł grad pytań
wszelakiej maści z zapytaniem o toaletę włącznie. Podobnie jak za pierwszym
razem odpowiadając na zadane pytania, opowiedziałem historię studzien
miejskich.
Kiedy został mi ostatni obiekt do pokazania
postanowiłem zastosować zupełnie inną metodę. Rozpocząłem od początku dzieje
onej baszty, co na dziedzińcu stoi, trzymając tym razem ręce przy sobie i
niczego nie pokazując, nauczycielki zaś już nie rzucały gradu pytań, tylko jak
na komendę zaczęły sobie pokazywać tę budowlę. „A to tak to działa” –
pomyślałem i już dalej problemów żadnych nie było.
Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą
człowieka.
Przypomniał mi się tutaj dowcip o pewnej pani,
której komentator sportowy zadał następujące pytanie:
- „Czy nie przeszkadza pani, że mieszka pani blisko stadionu?”
- „Czy nie przeszkadza pani, że mieszka pani blisko stadionu?”
- „Nie,
nie, nie nie nie nie” -
wyskandowała po „kibicowsku” owa matrona.