Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przewodnik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przewodnik. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 czerwca 2013

Jak tak można?


W ostatnim tygodniu, dokładnie w piątek o godzinie 2000 zadzwonił telefon. W słuchawce zrozpaczony głos właścicielki jednego z biur podróży z centrum Polski prosił o pomoc. Okazało się, że jedna z lubelskich przewodniczek (z licencją przewodnicką) w ostatniej chwili zrezygnowała z usługi dla tego biura i przyczyny nie podała, przynajmniej tak to relacjonowała owa pani w słuchawce. Grupa w drodze do Lublina, a przewodnika zamówionego wcześniej nie ma i nie będzie. Troszkę mną telepnęło, bo jak można wykazać się taka niefrasobliwością, kiedy jednak dowiedziałem się, że to nie pierwszy taki numer w wykonaniu tej przewodniczki to już nie była niefrasobliwość, ale zwykła nieodpowiedzialność. Oczywiście przekładając zajęcia i zmieniając plany przyjąłem ową usługę i wykonałem ja jak najlepiej potrafiłem. Powstała jednak we mnie kolejna wątpliwość.
Uwolniono zawód przewodnika i co dalej? Ano coraz częściej będą się spotykać kontrahenci z takimi przypadkami, skoro licencjonowana przewodniczka nie ma za grosz uczciwości to co mogą zrobić tacy „dzicy” przewodnicy?  Oj, niedobrze panowie politycy – niedobrze, ale z drugiej strony zapraszamy do Lublina i... tak, tak weźcie sobie takiego przewodnika bez licencji i wtedy dowiecie się co tak naprawdę zrobiliście „dobrego”. My lubelscy przewodnicy wiemy jedno: skoro kochamy nasze miasto, to będziemy dla niego pracować jak najlepiej, a ci wszyscy, którzy traktują zawód przewodnika jako zło konieczne szybko się wykruszą – z braku chętnych na ich usługi.
Mam nadzieję, że opisany tutaj przypadek więcej się nie powtórzy, czego życzymy Państwu my – lubelscy przewodnicy.



sobota, 25 maja 2013

Przewodnicy zamieszania potrafią zamieszać



Często zdarza się, że w środku sezonu wycieczkowego, w jednym obiekcie przebywa jednocześnie kilak grup. Najczęściej w takich momentach, jakiś mniej uważny turysta, łatwo może się zgubić, albo pomylić grupę bądź przewodnika. Wtedy trzeba szczególnie uważać i dawać wyraźne znaki, aby nie zgubić żadnej owieczki, ze stada.

Tak się zdarzyło pewnego dnia, że na dziedzińcu Zamku Lubelskim przebywały trzy grupy i to wszystkie oprowadzane przez któregoś z nas, przewodników zamieszania. Z koleżanką prowadziłyśmy jedną wycieczkę, podzieloną na dwie części. Jedną prowadziła koleżanka okrzyknięta przez turystów panią czerwoną, druga ja nazwana panią niebieską. Obie nazwy przypadły nam, z racji koloru naszych kurtek. Ponieważ wszystkie trzy grupy zaczynały zwiedzanie niemal tej samej trasy, o tej samej godzinie i z tego samego miejsca, przez większość czasu zwiedzania, cała nasza trójka musiała wyłapywać zagubione osoby wołające: a gdzie pani czerwona, a kto widział panią niebieską, a pan w kapeluszu to gdzie poszedł?

Po wyjściu z zamku powstało prawdziwe zamieszanie, ponieważ wszystkie trzy grupy, każda z nich licząca około 50 osób , musiały zmieścić się na wąskim moście prowadzącym na Stare Miasto. Pierwszy szedł kolega, za nim ja, na końcu koleżanka „czerwona”. Na końcu schodów, zatrzymał się kolega , natomiast widząc, że nadciągam ustąpił mi miejsca, sprowadzając grupę w bok na schody. Ruszyłam więc  raźno do przodu. Po dobrych pięćdziesięciu metrach usłyszałam wołanie czerwonej koleżanki, że moja grupa rozpłynęła się w powietrzu . Wszyscy z  wyjątkiem 5 osób, podążyli raźnie za kolegą kapelusznikiem!

Na koniec spotkałam się z kolegą jeszcze raz, tym razem mijaliśmy się w innej ciasnej uliczce. Zaczepnie krzyknęłam do kolegi, żeby tym razem nie próbował, uprowadzić moich  turystów. Odpowiedział, że to świetny pomysł, żeby się wymienić grupami i ruszył w moją stronę. I pewnie byśmy się wymienili…  gdyby nie panie z jego wycieczki, które zagrodziły drogę, wołając, że nigdzie go nie puszczą. To się nazywa charyzma…


wtorek, 30 kwietnia 2013

WDZIĘCZNOŚĆ TURYSTY



Choć praca przewodnika turystycznego nie zawsze jest lekka i przyjemna to jednak zdarzają się liczne momenty, dzięki którym przewodnik utwierdza się w tym, że lubi to co robi. Mogą to być ulotne chwile podczas zwiedzania, chwile pożegnań czy podziękowań za wspólnie spędzony czas i dzielenie się wiedzą. Czasami podziękowaniem jest ciepły uśmiech, przyjacielski uścisk dłoni, czasami drobny napiwek, a czasem … solidne pęto swojskiej kiełbasy, do tego kawałek domowego ciasta, czyli wiktuały podarowane turystom przez ich polskich krewnych na podróż powrotną za ocean. Niestety restrykcje wprowadzone przez linie lotnicze dotyczące przewozu wyżywienia zabraniają zabierania go ze sobą na pokład samolotu, a w rezultacie szczęśliwym właścicielem wałówki zostaje przewodnik. Wdzięczność turysty jest niewątpliwa, a wdzięczność obdarowanego przewodnika niekłamana, tym bardziej iż wiktuały są podzielne i mogą zostać rozdzielone na mniejsze części wśród równie mile zaskoczonych kolegów przewodników. Ja tym przewodnikiem byłam i kiełbasą z Przyjaciółmi się dzieliłam ;-).


sobota, 20 kwietnia 2013

"Potsebność" trzylatka



Praca przewodnika to nie tylko oprowadzanie grup, wyjazdy i spotkania z różnymi ludźmi. Bycie przewodnikiem i pilotem, to również ciągła nauka. Wiedzy nigdy za wiele.

W dniu dzisiejszym, korzystając z okazji, że wiosna jednak do nas zawitała, postanowiłam rozłożyć się na karimacie w ogródku z książką. Po pewnym czasie wypatrzył mnie tam mój trzyletni siostrzeniec. I się zaczęło…
- A co robis?
- Czytam książkę.
- A dlacego?
- Uczę się.
- A dlacego?
Dobrze wiedziałam, że zdawkowe odpowiedzi nie wystarczą, więc postanowiłam mu to jasno wytłumaczyć.
- Widzisz bączku. Czasami do naszego miasta przyjeżdżają ludzie z innego miasta. Ponieważ go nie znają i nic o nim nie wiedzą, chcieliby żeby ktoś ich oprowadził. I na tym właśnie polega moja praca. Czytam teraz książkę, żeby zgromadzić dużo nowych informacji. Jak będę dużo ciekawych rzeczy wiedziała i będę je opowiadać ludziom, których oprowadzam po mieście, to zarobię w ten sposób pieniążki. A jak zarobię pieniążki, to będę miała na chlebek, masełko, mleko i oczywiście na czekoladę dla ciebie.

Kiedy mój siostrzeniec to usłyszał, zabrał mi książkę i zaczął uważnie ją oglądać. Kiedy zapytałam co zrobi, podniecony odpowiedział :
- Ja telaz musę cięsko placować i patseć na litelki. A jak juz się cięzko naplacuje to pojadę do masta i zalobie duzo pieniązków i kupię sobie duzo cekolady. Mam potsebność i będę psewodził.



czwartek, 11 kwietnia 2013

Zainteresowanie

Jedną z najważniejszych cech dobrego przewodnika i pilota jest umiejętność zainteresowania turystów programem wycieczki, zabytkami, historiami i ciekawostkami.
Pewnego razu oprowadzałam po Lublinie grupę młodzieży gimnazjalnej z drugiego końca Polski. Była to młodzież wyjątkowo spokojna i zainteresowana historią Lublina. Zadawali pytania, w skupieniu słuchali opowieści i tak mnie zafascynowali swoją postawą, że wręcz euforycznie zaczęłam im opowiadać kolejne historie prowadząc po Starym Mieście (Brama Krakowska, katedra, Wieża Trynitarska, Stary Ratusz, kościół oo. Dominikanów, Plac po Farze, ulica Ku Farze… i tu nagłe zaskoczenie. Jeszcze przed chwilą byli wszyscy a po 10 – 15 sekundach obok mnie znajdowała się tylko jedna opiekunka z którą właśnie rozmawiałam.
- „Gdzie są pozostali?!” – zapytałam zdziwiona.
- „No…, bo…, tak naprawdę to oni przyjechali tutaj – zaczęła odpowiadać nieco zawstydzonym głosem Pani opiekunka – by zobaczyć dom tego polityka – a może i jego samego. I tak się stało że właśnie wyszedł z domu jak ruszała Pani z placu! Teraz młodzież robi z nim zdjęcia i proszą o autografy.
Hmm, pomyślałam, każda grupa ma inne zainteresowania...

niedziela, 7 kwietnia 2013

Stop drogówka



 Kiedy przyuczałam się do zawodu pilota wycieczek, jednym z punktów szkolenia był „objazd”. W jeden z weekendów kwietnia, zapakowano nas to autokaru i ruszyliśmy w drogę. Każdy z przyszłych pilotów, maił do wykonania zadanie na odcinku trzydniowej trasy. Moim zadaniem było pokierowanie autokarem z jednego miasta do innego, gdzie czekać miał na nas zasłużony odpoczynek w hotelu.
Trasą tą jechałam oczywiście pierwszy raz, dodatkowo zadanie utrudniał fakt, że wszystkie oznaczenia miejscowości pisane były cyrylicą. Bukwy, co prawda były mi znane jeszcze z czasów szkolnych, jednak przeczytanie napisów jadąc w pędzącym autokarze, utrudniało zadanie. Ale jakoś sobie poradziłam. Prawdziwym problemem okazało się odnalezienie hotelu.
Ostatecznie trafiliśmy do dość sporego miasteczka. Hotel podobno był w jego centrum i reprezentował dość spore gabaryty, jednak odnalezienie go, wśród krętych uliczek okazało się wyzwaniem. Trzeba, więc było pytać miejscowych. Tylko, że miasteczko wyglądało niemal jak wymarłe. Po dłuższym odcinku rozglądania się za autoktonami, wypatrzyłam rozmawiających ze sobą dwóch panów. Wysiadłam, więc z autokaru i ruszyłam po pomoc.
Panowie znali miejsce położenia owego hotelu, jednak trasa okazała się dość skomplikowana i po trzech skrętach w lewo, pięciu w prawo, moście przez rzekę i przejechaniu przez jakiś plac, mój mózg przestał rejestrować jakiekolwiek wskazówki. Najwyraźniej widząc moją nieciekawą minę, jeden z panów zaproponował, że w zasadzie to wracał już do domu, a ma niedaleko zaparkowany samochód i jeżeli zaczekamy minutę, to on zaraz nim podjedzie i nas poprowadzi.
 Wróciłam, więc do autokaru i cierpliwie zaczekałam na pana. Rzeczywiście po chwili z jednej z uliczek wyłoniło się białe „coś” na czterech kołach. Wspólnie dojechaliśmy jedynie do pierwszego ronda, jakieś pięćdziesiąt metrów… Zaraz, jak tylko wyjechaliśmy z uliczki, na owym rondzie zobaczyliśmy radiowóz tamtejszej policji, który zatrzymywał właśnie naszego przewodnika.
W tej sytuacji szybko wygrzebałam z pamięci tylko polecenie kierowania się w stroną rzeki i ostatecznie udało się dojechać do hotelu. W końcu, nie mogliśmy zatrzymać się na środku ronda, zastanawiając się gdzie jechać dalej. Tym bardziej, że usadowiłam się tam drogówka.

Ale tamtego pana to mi szkoda do dziś

wtorek, 19 marca 2013

Podróże kształcą...


Kiedy w czasach swojej młodości spotykałem się jako wycieczkowicz z przewodnikami, wtedy zawsze przed oczami miałem wspaniała kreację pani Aliny Janowskiej, jako przewodniczki malborskiej w filmie „Pan Samochodzik i Templariusze”.
Pani Alina w doskonały sposób przedstawiła wielce znudzoną i zmęczoną przewodniczkę w środku sezonu turystycznego, której mylą się ilości osób w grupie i opowiada całą historię tak szybko i beznamiętnie, by jak najszybciej zakończyć pobyt z grupą, bo niedługo zamykają muzeum, a ona uda się wreszcie na zasłużony odpoczynek do domu. Długi czas myślałem, że cała ta kreacja stworzona została na potrzeby filmu. Do czasu jednak.
Oto udałem się na swoją rodzinną ziemię, jako pilot wycieczki młodzieżowej (dzieci z klasy VI szkoły podstawowej) i w planie mieliśmy zwiedzanie skąd inną ślicznego pałacu tuż, tuż po konserwacji. Bardzo się ucieszyłem, bowiem po pierwsze lubię takie rzeczy, po drugie pierwszy raz mogłem zajrzeć tam do środka. Przybyliśmy przed wejście do pałacu i tam przywitała nas całkiem młoda osóbka pani przewodniczki. Ucieszyłem się, bo pomyślałem, jeśli młoda pewnie ciekawie opowiada. Nie zdążyłem dokończyć myśli kiedy usłyszałem:

- „Znajdujemysięprzedpałacemnadportalemdziewczynananiedźwiedziuktórasymbolizuje....”

Dosłownie jak ciurkająca z kranu woda, albo nastawiona na troszkę szybsze obroty płyta, której nie sposób zatrzymać. Natychmiast przed oczami wyobraźni ujrzałem postać pani Aliny w słomkowym kapeluszu i ciemnych okularach we wspomnianym wyżej filmie. Prawdę powiedziawszy szczęka mi opadła i tak pozostałem kilka minut, w czasie których to moja grupa zniknęła wydłużonym kłusem w czeluściach pałacu. Pozostałem tak oniemiały, aż wreszcie postanowiłem wykorzystać ten moment na kawę. zdążyłem ją zamówić i otrzymać do stolika, kiedy właśnie pani przewodnik zakończyła „oprowadzanie” i zniknęła tak cicho jak się pojawiła.
Tylko dzieci pytały się mnie później w autokarze:

- „Proszę pana, a co to była za pani, co nas po tym pałacu tak goniła?”

Postanowiłem sobie w duszy: nigdy, przenigdy nie będę odwalał takiej chałtury, bo to poniżej naszej lubelskiej przewodnickiej godności.


niedziela, 17 marca 2013

Strzeżonego, Pan Bóg strzeże...Spokoju



Często, kiedy grupa jest już wprowadzona w dobry nastrój, przestaje „bać się” przewodnika. Zaczynają wtedy zadawać pytania, niekoniecznie już związane z zabytkami czy historią. Bardzo często dopytują się czy pracuje tylko jako przewodnik, kim jestem z wykształcenie i gdzie w takim razie pracuję. Pytania o moją pracę, są dla mnie bardzo niezręczne. Na co dzień pracuje w wielkiej firmie, posiadającą ponad 15 milionów klientów i każdy miał, ma, bądź będzie maiła coś z nią wspólnego. I o ile są to dobre doświadczenia, to pół biedy. Gorzej, jeśli doświadczenia są złe. I choć "żadna praca nie hańbi", na takie pytania odpowiadam wymijająco. Mówię, że jako przewodnik pracuję tylko dla przyjemności, natomiast, na co dzień pracuję w wielkiej firmie, ale nie powiem jakiej, gdyż pracuję w dziale płatności. A ponieważ, wszyscy są już w dobrym nastroju, więc przyjmują to jako żart i temat się kończy. Może komuś wydawać się to niegrzeczne, ale zaraz zrozumiecie, dlaczego tak robię.

Pewnego dnia, kierownictwo mojej firmy, podjęło nie do końca przemyślana decyzję. W efekcie klienci zostali postawieni w niezbyt komfortowej sytuacji. Trzeba było całą sprawę odkręcać, ale narażało to klientów na niedogodności, a nas pracowników na mnóstwo dodatkowe pracy i stresu. Tak się złożyło, że był środek sezonu i nasze miasto odwiedzało mnóstwo turystów. Ja również sporo oprowadzałam. Trafiła mi się pewna wesoła grupa i zaczęliśmy zwiedzanie miasta. Już po dobrych dwóch godzinach, padło to straszne pytanie:
-A pani to pracuje głównie jako przewodnik?
Odpowiedz była standardowa. Kilka osób wysłało do mnie porozumiewawczy uśmiech (bo przecież każdy kto pracuje ma nad sobą szefa) i poszliśmy dalej. Akurat czekała nas „długa prosta”, bez przystanków, więc ludzie zaczęli rozmawiać ze sobą na różne tematy. I wtedy usłyszałam za sobą jednego z "moich" turystów:
-A wiesz Zdzisiu, że te s… to mi zafundowali ( tu podał nazwę, owej „nieprzemyślanej decyzji kierownictwa”). Wiesz, co ja przez to miałem? A tu mi jeszcze bezczelnie p..baba (…) Jakbym dorwał takiego s…, jednego z drugim, to bym mu nogi…
-A ja miałem słuchaj tą samą sytuacje…Te oszusty, złodzieje…
I tak przez całą drogę.

Miałam wielką ochotę uciec w pierwszą lepszą uliczkę. Ale tylko zacisnęłam zęby, modląc się, żeby wycieczka skończyła się jak najszybciej. A przy okazji, gratulując sobie przezorności.




poniedziałek, 11 marca 2013

Strach ma wielkie oczy.

Kiedyś dość dawno temu, zadzwoniła moja ówczesna szefowa. która rozdzielała wycieczki przewodnikom i tak do mnie mówi:
- „Weźmiesz grupę, której nikt nie chce?”
Jako że znalazłem się naówczas w dość kiepskiej kondycji finansowej to mówię jej:
- „Jasne, co będzie to będzie.”
Kiedy otrzymałem zlecenie, szefowa uświadomiła mnie, że to jest grupa pracowników Biblioteki Głównej ze stolicy. W tym momencie przestałem się dziwić, że jej nikt nie chciał, pewnie mają wiedzy ze trzy razy więcej niż my, siedząc w księgach wszelakich. No, to będzie ciężko – pomyślałem sobie, ale jak mawia jeden z moich kolegów: „przewodnik t nie komandos, on musi sobie dać radę”, poszedłem do domu przygotować się solidnie do przyjęcia tej grupy. Przewertowałem wszystkie notatki, wszystkie dostępne przewodniki i ostatnie dane statystyczne dotyczące ludności i bezrobocia. Wreszcie uznałem, że jestem już przygotowany.
W ustalonym dniu przybyłem na miejsce spotkania, oczywiście pół godziny przed ich przyjazdem, by jeszcze sobie przejrzeć ostatni raz najważniejsze informacje o mieście. Wreszcie przyjechali. Z autokaru wysypała się grupa młodych roześmianych ludzi. Przyjąłem ich godnie, zaczynając od uchylenia kapelusza i kiedy już dotarliśmy na szczyt schodów zamkowych, nieśmiało zapytałem skąd przybywają (tak jakbym nie wiedział) i jaką firmę reprezentują. Kierownik grupy udzielił mi odpowiedzi, że są ze stolicy i owszem z Biblioteki Głównej, ale Rolniczej...
Odetchnąłem, czegoś mnie jednak na tym ogrodnictwie nauczyli, więc cała reszta czasu przeznaczonego na zwiedzanie przeszła miło, przeplatana wymianą informacji na temat roślinności i upraw.
Jak powiada stare przysłowie:
„Strach ma wielkie oczy, ale zatwardzenie jeszcze większe”.



czwartek, 7 marca 2013

O autorytet, to przewodnik jednak musi dbać


To nie jest tak, że przewodnik tylko mówi. Zdarza się, że w danej grupie, znajduje się osoba, której naprawdę warto wysłuchać. Ktoś może mieszkał kiedyś w danym miejscu i powie nam jak się zmieniło. Ktoś inny spotkał jakąś ciekawa osobę. Może opowie jakąś śmieszną anegdotę. Jeszcze ktoś inny jest pasjonatem i akurat może nam przekazać wiedzę z danego tematu. Zdarza się, że historie zasłyszane w ten sposób dołączam do swojego „repertuaru”. Oczywiście, jeśli ta osoba naprawdę ma coś ciekawego do powiedzenia.

Niestety zdarza się czasem, że w grupie znajdzie się ktoś, kto wszystko wie lepiej. Na szczęście zdarza się to niezwykle rzadko, gdyż mimo wszystko przewodnicy cieszą się autorytetem. A jednak…
Trafiłam kiedyś na grupę plastyczną, aczkolwiek amatorsko plastyczną. Przy okazji odwiedzin w muzeum pomyślałam, że zabiorę ich na małą ekspozycję, zawierającą zbiór ikon. W śród nich wystawiony był eksponat, ze preparowaną przez konserwatorów ikoną, na której widoczne były wszystkie etapy jej powstawania. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Zaczęłam więc omawiać każdy etap po kolei. Wszyscy uważnie słuchali i zadawali pytania. Kiedy już prawie skończyłam, wtrąciła się jedna z pań, która od początku wycieczki, „kręciła nosem”.
- Przepraszam, że pani przerwę, ale chciałam dodać, że to jest nowoczesny sposób malowania ikon. Kiedyś czytałam w jednej gazecie…
Tu, owa pani zaczęła swój wywód, który okazała się jednak powtarzanymi przez laików domysłami. Mimo to wysłuchałam wypowiedzi do końca, poczym zbiłam jej argumenty i wytłumaczyłam, że gdyby ikony powstawały tak jak to opisała, to żadna by do naszych czasów nie przetrwała. Po tym uznałam temat za zakończony i skierowałam się do wyjścia. I właśnie wtedy dotarł do mnie ”teatralny szept” owej pani:
-Ja się z tą panią nie zgadzam, bo to i tamto.
Cóż, na wiele rzeczy można nie zwracać uwagi, ale o autorytet to przewodnik jednak musi dbać. Zwłaszcza, jeśli ktoś podważa go przy całej grupie. Specjalnie zabrałam grupę jeszcze do jednej, na ogół pomijanej sali i zaczęłam swoją wypowiedź głośno i dobitnie:
-Ponieważ z wykształcenia jestem historykiem sztuki…
Do końca wycieczki miałam spokój.

czwartek, 21 lutego 2013

Dla takich chwil zostaje sie przewodnikiem!



        Nie wiem dlaczego, ale większości ludzi przewodnik kojarzy się ze starszą osobą, najczęściej emerytem. Jakąś staruszką bądź staruszkiem o siwych włosach, z wielkimi, rogowymi okularami. Kiedy tymczasem na miejsce spotkania przychodzi młode dziewczę (pochlebstwo dobra rzecz), turyści często patrzą po sobie niepewnie.
Któregoś dnia biegłam na miejsce spotkania. Byłam trochę spóźniona. Nie było to spóźnienie na samo spotkanie, bo staramy się być na miejscu tak przynajmniej pół godziny wcześniej. I rzeczywiście! Mimo, że byłam na miejscu 20 min przed czasem, moja grupa już czekała.
        Była to grupa niewielka, składająca się z kilkunastu osób. Jak się później dowiedziałam, duża część uczestników wycieczki, postanowiła udać się na zwiedzanie miasta na własna rękę.  Właściwie nie samego miasta, co rozlicznych piwnic lubelskich kamienic, kryjących złociste, chmielowe skarby (obowiązkowo z pianą na dwa palce).
        Podeszłam i zapytałam czy są „z tego i tego miasta”, i czy czekają na przewodnika. W odpowiedzi usłyszałam, że owszem czekają. Trochę chciało mi się śmiać, kiedy odpowiadając rozglądali się za moimi placami, wypatrując owego przewodnika, mającego się niechybnie zjawić.
- To ja! – oznajmiłam krotko i zwięźle.- Czy czekamy jeszcze na kogoś?
        Wtedy mój wzrok spoczął na pewnej pani, która w tej chwili zrobiła oburzona minę i z niedowierzaniem wykrzyknęła:
- Pani jest naszym przewodnikiem!?
- Tak- odpowiedziałam spokojnie, a w myślach dodałam: „Aha! Wyzwanie”. Dlaczego byłam spokojna? No cóż, doskonale wiedziałam jak nasza wycieczka się skończy.
         Żegnając grupę, miałam mnóstwo satysfakcji patrząc na rozanielona twarz owej "oburzonej" damy, a do dziś  pamiętam te słowa wypływające z jej ust:
- To była prawdziwa przyjemność!

Ech… Dla takich chwil zostaje się przewodnikiem!





czwartek, 14 lutego 2013

Ech, ci dzicy przewodnicy.



Kiedy starałem się zostać przewodnikiem i intensywnie uczestniczyłem w kursie, patronowała mi cały czas moja koleżanka, starsza już stażem (ale nie wiekiem). Spotykaliśmy się, żebym mógł wypytać o szczegóły dotyczące czekającego mnie egzaminu. Ona zaś cierpliwie wyjaśniała mi zawiłości związane z historią naszego miasta. Jakoś pewnego dnia, rozmowa zeszła na zamek stojący na wzgórzu.  Zapytała mnie wtedy czy wiem skąd się wzięły te topory na szczycie bramy. Oczywiście przytaknąłem, bo to wie chyba każde dziecko w mieście. Ona zaś zaczęła mi opowiadać ją przygodę miała z onymi toporami. Siedziała kiedyś przy długaśnych schodach i czekała na swoją grupę. Autokary podjeżdżały, ale żaden nie przywiózł jej turystów. Oczywiście muszę dodać, że my mamy taki zwyczaj, że jesteśmy „oznakowani”, albo identyfikatorem, albo odznaką przewodnicką albo i jednym i drugim. Wiedzieć bowiem wszystkim trzeba, że nasze miasto jest jednym z bodaj 10 miast wydzielonych spod ogólnego oprowadzania i tę usługę w naszym mieście mogą wykonywać tylko licencjonowani przewodnicy, tacy jak my.
Na placu pojawiła się kolejna grupa, ale też nie była to grupa oczekiwana przez koleżankę, więc z nudów zaczęła się przysłuchiwać, co też mówi jeden z tak zwanych "opiekunów grupy" z niedalekiego miasta wojewódzkiego o tym naszym kochanym i starym grodzie. Nagle jeden z uczestników bezceremonialnie zapytał się go:
- „Proszę pana, a co to są za topory na tym zamku?”
- „To herb pana tego zamku.” – bez zająknienia odpowiedział.
Tego już moja koleżanka nie zdzierżyła, bo przecież to żaden J.I. Kraszewsk, tylko symbol więziennictwa carskiego. Podeszła do owego "pilota" i zaproponowała mu (mówiąc przy tym, do całej grupy), że ona ma chwilkę czasu więc może opowie wszystkim prawdziwą historię, zamiast tych wymyślonych przez dyletanta.
Chłopaczyna poczerwieniał cały i natychmiast – jak mógł najszybciej – zniknął z grupą w zamku.
Ciekawy jestem, czy tam też opowiadał równie „ciekawe i prawdziwe” historie jak ta z toporami.
Od tamtej pory nie lubię tzw. „dzikich przewodników”, co wiedzy mają tyle co brudu za paznokciami, za to aspiracje wielkie jak młyńskie koło.




sobota, 2 lutego 2013

Wieloznaczność słowa, solą życia.




Sezon w pełni, wycieczka za wycieczką. Wszędzie piloci i przewodnicy przekrzykują się nawzajem. Tłum grup posłusznie wędruje jak fale morskie, każda grupa za swoim opiekunem i opowiadaczem zarazem. Tak też było i w tej niewielkiej miejscowości będącej onegdaj siedzibą bardzo zamożnego i wpływowego rodu magnackiego. Jako że pałac godzien jest zwiedzania, utworzyły się dwie „strugi" zwiedzających. Jedni podążają ku pałacowi, inni zaś nasyceni widokiem cudowności w kierunku autokarów na parking.
Punktem styku tych grup jest oczywiście brama wejściowa z monumentalnym herbem. Ja również zebrawszy grupę ciągnę tym „strumieniem" w kierunku bramy, by przekroczywszy ją dotrzeć do pałacu. Z daleka jednak widzę swego przyjaciela – również przewodnika ciągnącego leniwie w kierunku bramy. Tak akurat się złożyło że prawie spotkaliśmy się w onej bramie. Jako, że obaj jesteśmy dobrze wychowani, rzec można po staroświecku, uchyliliśmy wzajemnie kapeluszy mówiąc sobie kordialnie: „witam kolegę przewodnika!”
W tym samiutkim czasie dał się słyszeć przeciągły głos pewnego ptaszyska spacerującego po ogrodzie pałacowym. Kolega przewodnik stwierdził dość głośno (jako, że głośne mówienie mamy we krwi), „o ktoś puścił pawia!”
Reakcja obu grup przyprawiła nas o salwę śmiechu, wszyscy bowiem zaczęli chodzić na paluszkach, tak jakby weszli w coś, w co wejście nie przynosi chluby...
No tak, niby proste słówko „paw” może mieć również wiele znaczeń: od ptaka z pięknym ogonem, po „ptaka"... ech... szkoda mówić...
Ot, takie to życie skomplikowane.