Sezon
wiosenny pomału dobiegał końca. Wycieczki szkolne już dawno się skończyły i
tylko jakieś niedobitki wycieczek tzw. „zakładowych” sennie posuwają się po
mieście, pod wodzą przewodników. Właśnie zajechał kolejny autokar. Po
rejestracji widzę Śląsk, czyli moja grupa.
Witam
się z grupą i proponuję przejście schodami pod zamek. Idą, ale twarze jakieś
takie szare, bez wyrazu, może odurzyło ich czyste powietrze wschodniej
Polski... Wreszcie sapiąc, jak lokomotywy doszli na szczyt schodów, więc żeby
rozruszać troszkę moich gości, rzuciłem od niechcenia żarcik. Żadnej reakcji.
Zdziwiłem się wywoływał on zazwyczaj salwę śmiechu, a tu twarze „zombie”. Przy
moście rzuciłem kolejny żart, tym razem „z innej beczki”. To samo-„zombie”
patrzą przed siebie, bez żadnej reakcji.
Uff, coś
ze mną nie tak, czy żarty niestosowne? Przechodzimy przez bramę miejską, moje
„zombie” ujrzały ogródek piwny i.... pojawiły się pierwsze odruchy życia:
języki powoli wysuwały się z ust, suche, jak papier i chowały się z trudnością,
wydając przy tym cichy odgłos mlaskania. No cóż, zarządziłem 20 minutową
przerwę. Ruszyli przed siebie i z trudem dotarli do ogródka, po czym z zapałem
przyssali się, jak glonojady, do szkła wypełnionego złocistym płynem.
Po kilku
dosłownie minutach, od stolika oderwał się i podążał do mnie „kierownik
wycieczki”, ale jakże odmieniony! Błyszczące oczy, uśmiech na twarzy i
jowialnym głosem zwraca się do mnie:
-
„Szefie, teraz jeszcze raz pod zamek i powiedz pan to wszystko jeszcze raz....”
No cóż,
okazało się , że na Lubelszczyźnie są trzeci dzień i mają „bardzo intensywny
program wycieczki”.
Oczywiście ze zrozumieniem potaknąłem głową, wszak trzeba rozumieć bliźniego swego.
Oczywiście ze zrozumieniem potaknąłem głową, wszak trzeba rozumieć bliźniego swego.