Program był bardzo napięty. Tak zwany
„Lublin i okolice na szybko”. Grupa bardzo fajna i chcą zobaczyć
jak najwięcej, choć czasu mało... Biegamy więc między lubelskimi
uliczkami, raz dwa - raz dwa, bo trzeba jechać dalej! I tak raz-dwa,
raz-dwa:) Nagle daje się słyszeć: „Pani przewodnik jak
wyjedziemy kawałek
z Lublina, to zatrzymajmy się na trochę. Mamy
przygotowane jedzenie – bigos:), ciasto. Tak zawsze ze sobą
zabieramy na pierwszy dzień. Wystarczy pół godzinki”. Oczy moje
stają się coraz większe, tak rozumiem, że ludzie głodni:), ale
mało czasu, naprawdę, a do tego „pół godziny” jakoś ciężko
mi uwierzyć. Cóż jednak robić. Głodny turysta to... zły
turysta:) Ryzykuję i tuż za Lublinem zatrzymujemy się na ten
bigosik. Tak sobie myślę, że spojrzę która to godzinka, bo dalej
nie wierzę, że to będzie „pół godzinki”. Zaczynamy –
kierowca otwiera bagażnik, a przy nim już kilka osób. Panowie
wyciągają wielki gar, wielki? - olbrzymi gar z jeszcze ciepłym
bigosem! Ktoś inny termosy z herbatą. Panie ciasto. Patrzę i nie
wierzę, są i stoliki:) Zaczyna się piknik, niezwykły, bo każdy
coś tu robi. Talerzyki, widelce, kubeczki. Po kolei dla każdego
bigosik, kotlecik i chlebek! Chwila później każdy dostaje ciastko
i herbatkę. Patrzę na zegarek, hm mamy jeszcze 15 minut:)
i wtedy
dostrzegam szklaną buteleczkę i każdy po kolei dostaje...
kieliszeczek na trawienie :) Chwila później... znika w bagażniku
olbrzymi gar (już bez bigosu), znikają stoliki dwa, termosy,
pudełka, a grupa już w autokarze! Patrzę na zegarek i dalej nie
wierzę, udało się! To było naprawdę „pół godzinki”, a
smaku bigosiku i przemiłej grupy nie zapomnę:)