czwartek, 20 czerwca 2013

Mój dzień wolny

Od połowy maja, prawie do końca czerwca trwa szczyt sezonu turystycznego dla przewodników. Wycieczki prawie codziennie i to czasem podwójnie. Ba zdarza się, że jak trzeba to i potrójnie. Chociaż każdy z nas lubi tą pracę, to jednak sami przyznacie, że każdemu przysługuje chwila oddechu.

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę to lubię, ale...Turystom często się wydaję, że przewodnik też jedzie na wycieczkę. Turyści jadą na wycieczkę. Przewodnik jest w pracy. Musi pilnować trasy, a często gadać przez mikrofon i pilnować trasy. Odpowiadać na pytania i mówić kierowcy gdzie  skręcić, na jaki pas skręcić. Latać za grupą i patrzeć, czy nikt się nie zgubi i pilnować trasy. Instruować gdzie jest parking. Dopasowywać trasę zwiedzania do warunków zastanych na miejscu docelowym. Co chwilę kontrolować czy nie ma opóźnień, poganiać grupę, dbać o bezpieczeństwo i myśleć o dziesiątkach rzeczy, o których nawet nie wiecie, że musimy myśleć. Musi być historykiem, historykiem sztuki, dendrologiem, geografem, socjologiem, psychologiem, psychiatrą, kulturoznawcą, fizykiem (naprawdę!), gleboznawcą, ornitologiem, wybitnym dyplomatą i sam Bóg wie kim jeszcze. A przede wszystkim dużo mówić, przy okazji cały czas sprawdzać czy to, co mówi, nie nudzi grupy. Zastanawiać się jak przedstawić dany problem, aby wydała się interesujący dla każdego uczestnika. Nie można stosować standardów, bo grupa, grupie nie równa.

Od tygodnia czekałam na jeden wolny dzień…
Jednak trzy dni wcześniej odebrałam telefon od koleżanki przewodniczki i od razu w słuchawce od razu usłyszałam:
- RATUJ!!!!!
Oczywiście zapytałam o jaki dzień chodzi i jak się pewnie domyślacie, wycieczka maiła wypaść w mój wyczekiwany wolny dzień. Westchnęłam tylko mówiąc :
- Pojadę…
Zaczęłam więc szybko przygotowania, aby przejrzeć trasę, przypominając sobie małe co nieco oraz sprawdzić aktualności.
Przyjeżdżam na miejsce spotkania, cały czas myśląc w jakim miejscu trasy co mówić, co  przez mikrofon, a co na miejscu. Przywitano mnie jak to zwykle - niepewnie, a po chwili, trochę zakłopotana pani kierownik powiedziała:
- Wie pani, w ostatniej chwili podmieniono nam autokar i akurat ten nie ma działającego mikrofonu…A grupa jest duża…Obawiam się, że w autokarze nie będzie mogła pani nam nic opowiedzieć
-Cóż, to bardzo szkoda... No ale nic na to teraz nie poradzimy ( Dzięki Ci Siło Wyższa! Jedna rzecz mniej na głowie!)

wtorek, 18 czerwca 2013

No to właściwie, gdzie my jesteśmy?


Pojechałem na Jurę Krakowsko – Częstochowską jako pilot wycieczki uczniów ze szkoły podstawowej. Dzieciaki, jak to dzieciaki pełne werwy i ciekawych pomysłów. Po całodziennych trudach zwiedzania i Wieliczki i Krakowa dobrnęliśmy na nocleg. Następnego dnia plan równie napięty, jak ten do tej pory, szczegółowo poinformowałem o planach na następny dzień jeszcze w autokarze. Powiedziałem między innymi, że będziemy zwiedzali zamki Orlich Gniazd i wymieniłem ich nazwy
Wieczorem po kolacji mała rekreacja na placyku przed zajazdem i oczywiście były telefony  do kochanych Rodziców.
Dzieciaki jak to dzieciaki nie zawsze słuchały co im w autokarze mówiłem, więc przybiegały pytać, gdzie nocujemy, gdzie jutro jedziemy itp...
Usiadłem na murku wsłuchując się w ptasią muzykę, przerywaną pokrzykiwaniem dzieciaczków i nagle widzę niedaleko mnie usiadła dziewczynka, która rozmawiała z mamusią. Niechcący jakby wyławiam treść opowieści dziecka:
- Mamusiu – wiesz jesteśmy na Jurze i wiesz jutro jedziemy do Ogrójca!
Jako żywo niczego takiego w planach nie mieliśmy i nagle uświadomiłem sobie co to za miejsce – oczywiście – Ogrodzieniec.
Pomysłowość dzieci nie zna granic i jest totalnie nieokiełznana – to jedna z wielu zalet bycia pilotem wycieczek – cały czas ubogacamy się „duchowo”.



niedziela, 9 czerwca 2013

Nadopiekuńczość – gorsza od faszyzmu.


Sezon pilotowania wycieczek w pełni, jeździmy jak zwariowani gdzie się tylko da przez cały bity tydzień. Piątek i kolejny wyjazd – tym razem Zamość i Roztocze.
Kiedy usłyszałem z jaką szkołą jadę na wycieczkę, od razu włączyło mi się ostrzeżenie. Pomyślałem jednak: ech – uprzedziłeś się bracie, daj im szansę. Czekamy – kierowca jest, autokar jest, ja jestem grupy nie ma. Nagle po jakichś 15 minutach nadciąga grupa, ogarnąłem ją wzrokiem i widzę – stanowczo za mało. Przywitałem się z nauczycielką i zapytałem czy to wszyscy, ona zaś powiedział z przekąsem, że reszta zaraz przyjdzie. Rzeczywiście po następnych 15 minutach nadciągnęła reszta wycieczki z panią na czele. Potem zaczęło się usadzanie dzieci – kolejne 15 minut diabli wzięli. No! wreszcie ruszamy. Mamy „w plecy” 45 minut, ale to jest jeszcze do nadrobienia w programie.
Nie dojechaliśmy daleko – gdzieś za Krasnystaw, kiedy pani ( nazwijmy ją Berta) zaanonsowała, że chłopczyk chce siusiu. No cóż ma zrobić to w autobusie? Lepiej żeby zrobił to w toalecie. Zatrzymaliśmy karawanę i .... no właśnie cała chmara dzieci wybiegła z autokaru, bo właśnie wszystkim się zachciało. – Okey, nie ma sprawy. Spóźnienie ma już 60 minut, ale nic to.
Zamość. Wchodzimy do ZOO, i tak pytam czy chodzimy cała grupą i ja opowiadam o zwierzątkach? "Berta" zadecydowała, że ona ze swoją klasą będą indywidualnie zwiedzać ZOO. Podałem godzinę spotkania przy wyjściu i poszedłem z druga panią i jej klasą po ogrodzie. Dodam, że druga nauczycielka to wspaniała kobitka – jak mówią „z kościami”. Potem obiad. Oczywiście żeby zmniejszyć koszty wycieczki nie przewidziano obiadu dla kierowcy i pilota – rozumiem – jest kryzys. Kupiłem sobie 20 dag salcesonu z ozorków i Kubusia w plastikowej butelce – przecież jest kryzys. Obiad wg zapewnień "Berty" miał trwać pół godziny, a trwał godzinę i piętnaście minut. Rozumiem dzieci muszą jeść powoli i dokładnie żuć jedzenie. Jednak program ma swoje nieubłagane prawa i czas na kolejny punkt kurczy się niemiłosiernie. Po krótkim spacerze po starym mieście "Berta" zapytała o czas wolny na lody – okey – dzieci muszą mile wspominać wycieczkę – jest czas wolny na lody. Zbiórka po lodach i dzieciaczki zbiegły się do mnie i wtedy "Berta" czujnym okiem "pedagoga" zobaczyła coś okropnego, jedno z „jej dzieci” rozmawia z dzieckiem z drugiej klasy. Podbiegła szarpnęła za rękę dzieciaka i z wymówką w głosie powiedziała do przestraszonego malca: - a ty co zapomniałeś gdzie jest twoja pani i twoja klasa? –  Wtedy całą integrację diabli wzięli. Oczywiście przeciągnęła go kilka metrów dalej – do właściwej klasy, „jej klasy”. UFFFFF! Został strzał z armaty jako niespodzianka i jedziemy „zaliczyć” ostatni punkt wycieczki – tak zaliczyć, bo czasu zostało na zobaczenie i to pobieżne kilku wystaw etnograficznych. "Berta" postanowiła jednak, że najpierw zrobi zbiórkę swoich dzieci i je dokładnie policzy, chociaż dopierutko co wysiadły z autokaru. Zobaczyła jednak, że ja nie czekając ruszyłem ku wystawom natychmiast mnie dogoniła. Podeszła do mnie i zażyczyła sobie, żeby „dzieci wysikały się według listy”.  Zrozumiałem, że chodziło jej o wszystkie dzieciaki i...  pomyliłem się. "Berta" stanęła w drzwiach toalety i sprawdzała niemal z listą w ręku, czy wszyscy zaliczyli przybytek, nie ważne czy się dziecku chciała – czy też nie.
Wreszcie wróciliśmy! Nie będę opisywał szczegółowo powrotu  i reszty żenujących wyczynów "Berty". Ważne że wróciliśmy na czas pod szkołę.
Teraz tak mi przychodzi do głowy myśl – czy aby ta pani powinna być nauczycielką, czy też politykiem? Bo jak na nauczycielkę jest nadopiekuńcza i dzieciom robi prawdziwą krzywdę nie pozwalając na integrację dzieci i troszkę kontrolowanej samodzielności. Jak na polityka zaś to świetnie dzieli dzieci na „prawdziwych uczniów” czyli z jej klasy i „tych drugich” – oczywiście gorszych.

Ech - tak to politycy podzielili Polaków.


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Czwartkowe wzgórze.


Właśnie dzisiaj „diabłowałem” w Lubelskiej Trasie podziemnej, kiedy przyszli pierwsi turyści. Była to klasa druga szkoły podstawowej. Pani przewodnik pięknie opowiadała o Lublinie od zarania dziejów pokazując pierwszą makietę. Ja ukryty – póki co – za ścianą słuchałem tej opowieści, kiedy przewodniczka pokazała ważne wzgórze, a przedstawiając go powiedziała, że to Czwartkowe Wzgórze. Dzieciaczki jakby na chwilkę zaniemówiły, więc padło pytanie:
- Czy ktoś wie dlaczego to wzgórze się tak nazywa? Może któreś z Was wie co się odbywało w czwartek?
Po chwili wahania jedno z dzieci dość rezolutnie odpowiedziało:
- Ja wiem w czwartek odbywało się Boże Ciało.
No właśnie w tym tygodniu obchodziliśmy właśnie tę uroczystość.

Tutaj przypomniała mi się anegdota opowiedziana przez jednego z zakonników:
Do drzwi starszego pana dobijał się ktoś intensywnie.
- Kto tam? - zapytał starszy pan
- Sataniści! – brzmiała natarczywa odpowiedź.
- Nie wierzę! -  oponował starszy pan zza drzwi
- Jak Boga kocham jesteśmy sataniści! – padło potwierdzenie.

Kiedy to wszystko przeleciało przez moją głowę to ledwie powstrzymałem się od głośnego śmiechu, bo za chwilę miałem siać grozę jako podziemny diabeł Czarciwąs.



niedziela, 2 czerwca 2013

Jak tak można?


W ostatnim tygodniu, dokładnie w piątek o godzinie 2000 zadzwonił telefon. W słuchawce zrozpaczony głos właścicielki jednego z biur podróży z centrum Polski prosił o pomoc. Okazało się, że jedna z lubelskich przewodniczek (z licencją przewodnicką) w ostatniej chwili zrezygnowała z usługi dla tego biura i przyczyny nie podała, przynajmniej tak to relacjonowała owa pani w słuchawce. Grupa w drodze do Lublina, a przewodnika zamówionego wcześniej nie ma i nie będzie. Troszkę mną telepnęło, bo jak można wykazać się taka niefrasobliwością, kiedy jednak dowiedziałem się, że to nie pierwszy taki numer w wykonaniu tej przewodniczki to już nie była niefrasobliwość, ale zwykła nieodpowiedzialność. Oczywiście przekładając zajęcia i zmieniając plany przyjąłem ową usługę i wykonałem ja jak najlepiej potrafiłem. Powstała jednak we mnie kolejna wątpliwość.
Uwolniono zawód przewodnika i co dalej? Ano coraz częściej będą się spotykać kontrahenci z takimi przypadkami, skoro licencjonowana przewodniczka nie ma za grosz uczciwości to co mogą zrobić tacy „dzicy” przewodnicy?  Oj, niedobrze panowie politycy – niedobrze, ale z drugiej strony zapraszamy do Lublina i... tak, tak weźcie sobie takiego przewodnika bez licencji i wtedy dowiecie się co tak naprawdę zrobiliście „dobrego”. My lubelscy przewodnicy wiemy jedno: skoro kochamy nasze miasto, to będziemy dla niego pracować jak najlepiej, a ci wszyscy, którzy traktują zawód przewodnika jako zło konieczne szybko się wykruszą – z braku chętnych na ich usługi.
Mam nadzieję, że opisany tutaj przypadek więcej się nie powtórzy, czego życzymy Państwu my – lubelscy przewodnicy.



czwartek, 30 maja 2013

Jaki to grzyb?

Właśnie wróciłem z Białowieży. Wspaniała grupa IV klasistów zainteresowana tym co się wokół nich dzieje. Jechaliśmy do tej prastarej puszczy, ale żeby czas się nie dłużył opowiadałem o lasach, o zwierzątkach w nich żyjących.Nagle rozmowa zeszła na tematy grzybowe. Wszystkie dzieciaki wymieniały nazwy grzybów które rosną w określonym typie lasu. Były więc i prawdziwki i koźlaki i maślaki... Wtedy coś mnie podkusiło i zapytałem, jakiż to grzyb rośnie na terenie podmokłym? Zapadła cisza w autokarze, bo nikt nie spodziewał się takiego utrudnienia w zagadce. Po chwili jednak jakieś rezolutne dziecko zgłosiło się, że wie jakie to grzyby. Ucieszony oddałem mikrofon siedzącej za mną dziewczynce i ona pewnym głosem orzekła, że grzyby rosnące na terenach podmokłych to są podmokrzaki!
Nawet słownik takiej nazwy nie przewidział. Mnie zamurowało i stwierdziłem, że oto powstała nowa nazwa grzyba, bo język polski jest żywym językiem i często tworzy coraz to nowe słowa.

Ech.... niesamowite są te dzieciaki. Dlatego może lubię swoją pracę.



sobota, 25 maja 2013

Przewodnicy zamieszania potrafią zamieszać



Często zdarza się, że w środku sezonu wycieczkowego, w jednym obiekcie przebywa jednocześnie kilak grup. Najczęściej w takich momentach, jakiś mniej uważny turysta, łatwo może się zgubić, albo pomylić grupę bądź przewodnika. Wtedy trzeba szczególnie uważać i dawać wyraźne znaki, aby nie zgubić żadnej owieczki, ze stada.

Tak się zdarzyło pewnego dnia, że na dziedzińcu Zamku Lubelskim przebywały trzy grupy i to wszystkie oprowadzane przez któregoś z nas, przewodników zamieszania. Z koleżanką prowadziłyśmy jedną wycieczkę, podzieloną na dwie części. Jedną prowadziła koleżanka okrzyknięta przez turystów panią czerwoną, druga ja nazwana panią niebieską. Obie nazwy przypadły nam, z racji koloru naszych kurtek. Ponieważ wszystkie trzy grupy zaczynały zwiedzanie niemal tej samej trasy, o tej samej godzinie i z tego samego miejsca, przez większość czasu zwiedzania, cała nasza trójka musiała wyłapywać zagubione osoby wołające: a gdzie pani czerwona, a kto widział panią niebieską, a pan w kapeluszu to gdzie poszedł?

Po wyjściu z zamku powstało prawdziwe zamieszanie, ponieważ wszystkie trzy grupy, każda z nich licząca około 50 osób , musiały zmieścić się na wąskim moście prowadzącym na Stare Miasto. Pierwszy szedł kolega, za nim ja, na końcu koleżanka „czerwona”. Na końcu schodów, zatrzymał się kolega , natomiast widząc, że nadciągam ustąpił mi miejsca, sprowadzając grupę w bok na schody. Ruszyłam więc  raźno do przodu. Po dobrych pięćdziesięciu metrach usłyszałam wołanie czerwonej koleżanki, że moja grupa rozpłynęła się w powietrzu . Wszyscy z  wyjątkiem 5 osób, podążyli raźnie za kolegą kapelusznikiem!

Na koniec spotkałam się z kolegą jeszcze raz, tym razem mijaliśmy się w innej ciasnej uliczce. Zaczepnie krzyknęłam do kolegi, żeby tym razem nie próbował, uprowadzić moich  turystów. Odpowiedział, że to świetny pomysł, żeby się wymienić grupami i ruszył w moją stronę. I pewnie byśmy się wymienili…  gdyby nie panie z jego wycieczki, które zagrodziły drogę, wołając, że nigdzie go nie puszczą. To się nazywa charyzma…


środa, 22 maja 2013

Dzieciaki vs. Nauczyciele - 1:0

Długo zbierałam się do napisania tego tekstu. Najpierw chciałam tą historię opisać szybko i wyłożyć, co mi na sercu leży, ale po namyślę stwierdziłam, że poczekam aż emocje opadną. I chyba już trochę opadły.
Niedawno oprowadzałam grupę dzieciaków z wymiany międzynarodowej. Szlak wielokulturowość Lublina. Szlak specyficzny, ale ze względu na grupę, jak najbardziej trafiony. Fakt, że każdy przewodnik chce opowiedzieć jak najwięcej, i często może rozgaduje się za długo, ale sami powiedźcie, jak opowiedzieć, choćby o Unii Lubelskiej, nie wspomniawszy, choć trochę, dlaczego to takie ważne wydarzenie. Niechby mnie szlag szybciej trafił, gdybym miała „odwalać chałturę” w stylu wspomnianej w innym poście, filmowej przewodniczki z Malborka. Z resztą, przecież widzę czy grupa się nudzi, czy nie. Jeśli wszyscy słuchają, a nie „rozłażą” się na boki, zadają pytania, to wiem, że jest ok. I tak było w tym wypadku. Starałam, się wszystko tłumaczyć i objaśniać, aczkolwiek w jak najzwięźlejszy sposób. Ciekawostki, najważniejsze zagadnienia. Pytania były, zainteresowanie było.
Nagle gdzieś w połowie trasy dopadła nas jakaś zagubiona nauczycielka (?), opiekunka (?). Do dziś nie wiem. No i się zaczęło: pani za długo mówi, ich to nie interesuje, oni się nudzą, pani skraca. Nie pójdziemy tu, nie pójdziemy tam, bo zasługo.
Ich to nie interesuje? Za długo? To ja się pytam, droga pani, dlaczego po ogłoszeniu czasu wolnego, ta nie zainteresowana, znudzona grupka dzieciaków podchodzi do mnie i mówi.
- Proszę pani, bo jeszcze mieliśmy odwiedzić inne miejsca…A pani miała być z nami trochę dłużej, prawda?
- Tak.
- A czy mogłaby nas tam pani zabrać, bo byśmy bardzo chcieli to zobaczyć.

Moi drodzy, jeżeli dzieciaki z własnej, nieprzymuszonej woli, poświęcają swój wolny czas i proszą mnie o to, żebyśmy zrealizowali program do końca, to ja wam mówię: pójdę tam z nimi, i opowiem im wszystko jak najpiękniej będę potrafiła. Bo taki jest obowiązek NAUCZYCIELA i WYCHOWAWCY. Bo każdy przewodnik, na czas oprowadzania młodzieży, staje się nauczycielem i wychowawcą.

Ktoś może mi zarzucić, że przecież nie wszystkie dzieciaki ze mną poszły, dokończyć trasę. No to proszę bardzo, narzekajmy dalej, że młodzież nie ma ambicji i dalej stawiajmy przed nimi coraz mniejsze wymagania.

Na koniec dodam, że tłumacz znikną z nauczycielkami i za tłumaczy robiły polskie dzieciaki.

niedziela, 19 maja 2013

Przewodnicka złośliwość

Jakiś czas temu opisywałam swoje pierwsze pilockie kroki. Jest to historia opowiadająca o tym, jak trafiłam do małej miejscowości, która okazała się tak zadrzewiona i „zakrzaczona”, że nie byłam w stanie się zorientować gdzie mam się kierować. Dla tych, którzy na bloga trafili po raz pierwszy, niżej umieszczam link:


Niedawno zadzwoniłam do koleżanki, prosząc ją o materiały, odnośnie miasta, do którego wybierałam się z grupą. Zresztą też po raz pierwszy. Na potrzeby tego tekstu nazwijmy go miastem „X”.

Oczywiście koleżanka zapewniła, że posiada odpowiednią skarbnice wiedzy i, że z chęcią mi ją udostępni. Na koniec dodała szczerząc się przez słuchawkę:

-Nie martw się, na pewno sobie poradzisz. W „X” jest bardzo mało drzew, a krzaków nie ma wcale. Poza tym znajduje się na wysokim wzgórzu, także trafisz bez problemu.

Ha, ha... Bardzo śmieszne...

wtorek, 7 maja 2013

Pamiątka z Lublina



Dla wielu osób wizyta w nowym, nieznanym dotychczas miejscu jest równoznaczna z zakupem pamiątek z tym miejscem związanych. Jako przewodnicy powinniśmy wiedzieć gdzie można zaopatrzyć turystę w takie rzeczy bez różnicy czy są to książki, pocztówki, zwykłe „kurzołapy” czy też gadżety z logo miasta. I my to wiemy, ale zainteresowania i potrzeby turystów potrafią być rozmaite.
Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy jeden z oprowadzanych przeze mnie turystów zagranicznych zapragnął przywieść sobie z Lublina jako pamiątkę … futrzany kołnierz. Ale gdzie tu taki „upolować” i to stosunkowo blisko Starego Miasta? Uporczywa gonitwa myśli, praca mózgu na najwyższych obrotach i pierwsze, co przychodzi do głowy to przysłowiowy „telefon do przyjaciela”, który mawia, że przewodnik to nie komandos i musi sobie poradzić. I nagle … uśmiech do własnych myśli …eureka!. Jest sklep a w nim wymarzony kołnierz z lisa idealnie pasujący do ciepłego wełnianego palta i futrzanej czapy turysty. Wracamy na Stare Miasto - ja z poczuciem wypełnienia misji specjalnej, a turysta z miną prawdziwego „zdobywcy”. Po drodze gawędzimy o tym jak istotne jest dobranie odpowiedniej garderoby do pory roku. Wnikliwie przyglądam się mojemu rozmówcy i próbuję odgadnąć, z jakiego kraju do nas przyjechał. Jak mówi zimy bywają u nich srogie, choć niezbyt długie. Europa Północna? - ale coś mi tu nie pasuje. A gdy na koniec naszej wspólnej wędrówki turysta żegna się ze mną wszystko staje się jasne. Prawie nie potrafię ukryć rozbawienia, gdy zaprasza mnie w gościnę do swojej ojczyzny, na jedną z niewielkich wysepek położonych na Morzu Śródziemnym. I jak tu nie wierzyć, że zmiana klimatu zachodzi tu i teraz na naszych oczach ;-).