środa, 6 lutego 2013

Nauka pokory.



Często nosi nas po świecie, a co za tym idzie i po naszym kraju z wycieczkami. Występujemy tam w roli pilotów turystycznych (proszę nas nie mylić z pilotami samolotów). Bardzo często też zdarzają nam się na tych wyjazdach, różne śmieszne i ciekawe sytuacje. Ostatnio bardzo często jeździłem z młodszą młodzieżą, czyli z dziećmi ze szkół podstawowych w najróżniejsze ciekawe miejsca. Pogoda, jak to pogoda, bywa kapryśna i te swoje kaprysy objawia w najmniej oczekiwanych momentach. Pewnego razu podążaliśmy na Ziemię Świętokrzyską, by nacieszyć oczy przepięknymi widokami. Od razu po wyjeździe zaczął padać deszcz. Ja w obowiązkowym i służbowym dobrym nastroju, przepełniony optymizmem zabawiałem dzieciaki jak mogłem najlepiej, jednak ich smutne oczyska ciągle patrzyły na zapłakany świat za oknem autokaru.
Cóż tu zrobić? Przecież nie mam żadnego wpływu na tę aurę, ale jakoś tak mi się wyrwało, że powiedziałem z miną znawcy:
- „Spokojnie, pochodzę z gór, a tam wszyscy przepowiadają pogodę i mówię Wam, zanim dojedziemy wyjdzie słońce”.
Oczywiście sam nie wierzyłem w to co mówię, bo żadne oznaki na niebie i ziemi nie wskazywały na zmiany, ale trudno, może choć przez chwilę poprawię ich nastrój. Nawet siedząca za mną dziewczynka potwierdziła koledze z którym siedziała:
- „Mój tata mówił, że górale zawsze dobrze wiedzą kiedy pogoda się zmienia, oni podobno mają wmontowaną pogodynkę”.
Nie było wyjścia, więc (podobnie jak Tewje mleczarz) pomyślałem sobie:
- „A co by ci przeszkadzało Panie Boże, żeby rzeczywiście wyszło słońce?”
Nie minęło pół godziny a na horyzoncie chmury nagle się rozerwały i z dala na pagórkach zabłyszczało słońce. Poczułem się wtedy jak człowiek wtajemniczony, mający konszachty w Niebie.
Cały czas zza chmurek błyskało figlarne słoneczko, a dzieci były szczęśliwe i dumne, że ich pilot tak świetnie przepowiada pogodę. Ostatnim punktem był zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego. Jedziemy. No tak, a na horyzoncie znów pojawiła się ciemna masa deszczowych chmur. Dzieciaki więc zwracają się do mnie, jak do największego guru:
- „Będzie padało?”
- „A skąd zdążymy przed deszczem, ja pilot wam to mówię, to wierzcie.”
Sparafrazowałem powiedzonko wójta, z „Chłopów” Reymonta. No i dostałem nauczkę.
Widocznie Najwyższy pomyślał sobie: dość tej chwalby, czas na przykrą rzeczywistość i twarde lądowanie. Pięćset metrów przed zamkiem lunął taki deszcz, że wyjście z autokaru było zupełnie niemożliwe. Zobaczyliśmy zatem, tę piękną magnacką siedzibę z okiem autobusu i udaliśmy się w drogę powrotną.
Nie wiedziałem jednak, że Najwyższy skłonny jest żartować, bowiem ujechaliśmy ze dwa, no może trzy kilometry i z dala zobaczyliśmy pięknie oświetlony resztkami zachodzącego słońca, zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego.
No bardzo śmieszne, Panie Boże, no bardzo śmieszne...

wtorek, 5 lutego 2013

Haftować jak Matejko.



Tak łatwo się mówi – mistrz Jan Matejko. Ja to mistrzostwo odczułem niemalże na własnej skórze. Jest w naszym mieście, w jednym z muzeów, wspaniałe dzieło „Unia Lubelska”, oczywiście autorstwa wspomnianego Matejki. Obraz ten jest jednym z ważniejszych punktów prawie wszystkich wycieczek, szczególnie szkolnych. Jednak nie tylko szkoły wędrują do niego, przecież to – było, nie było – prawdziwe dzieło, mające onegdaj „podnieść ducha narodu”. My przewodnicy opowiadając o tym obrazie, skupiamy się głównie na jego przesłaniu i na postaciach występujących na nim. Oczywiście staramy się zapamiętać prawie wszystkie imiona,  nazwiska i twarze bohaterów obrazu. Miałem przyjemność kiedyś, prowadzić właśnie po muzeum i galerii obrazów grupę jak to się mówi: „gospodyń wiejskich”. Panie były naprawdę wspaniałe, zadawały bardzo ciekawe i niekiedy trudne pytania. Wreszcie dotarliśmy do dzieła mistrza Jana Matejki. Z wielkim zainteresowaniem oglądały poszczególne sceny obrazu, słuchały opowieści o czasach Unii Lubelskiej, wreszcie pozostawiłem grupie chwilkę czasu na samodzielną kontemplację.
Wtedy to zauważyłem trzy panie stojące po prawej stronie obrazu i zawzięcie dyskutujące. Nie chciałem im przerywać, ale jedna z nich podeszła do mnie i poprosiła o rozstrzygnięcie sporu. Chodziło mianowicie o to, czy szata Radziwiłła zwanego „Rudym” jest namalowana, czy haftowana? Spojrzałem w miejsce, nad którym odbywała się dyskusja i zdębiałem. Rzeczywiście, z tej odległości szata wyglądała zupełnie tak, jakby została wyhaftowana, a nie namalowana. Wyjaśniłem paniom, że to malarstwo od początku do końca, ale jeszcze dłuższą chwilę stałem i przyglądałem się obrazowi z takim zdziwieniem, jakbym widział go pierwszy raz.
Ech! Niejedna pani domu chciałaby tak haftować jak mistrz Matejko...
Jakiż stąd wniosek? Uczymy się przez całe życie i drugi: musimy w sobie mieć naprawdę dużo pokory, żeby tę wiedzę przyswajać, nawet w takich sytuacjach.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Rozczarowania...



Jeżeli wydaje się Państwu, że praca przewodnika jest łatwa, to grubo się Państwo mylą. Nie wystarczy  nauczyć się materiału. Każda grupa jest inna. Mniejsza, większa, starsza, młodsza, "skacowana", bądź nie. Zawsze trzeba dostosować trasę i wiadomości do sytuacji. Przecież skoro mamy ze sobą spędzić kilka godzin, to i przewodnikowi, jak i turystom zależy na tym, żeby się dobrze bawić
Pół biedy, jeżeli przejście jest tzw. standardowe. Wtedy w zależności od sytuacji dostosowujemy program( a trzeba mieć dużo wyczucia). Gorzej jeżeli trasa jest „tematyczna”, a grupa do niej niedopasowana.
Jakiś czas temu, w przy okazji wielkiej rocznicy zorganizowano trasę : „ Śladami Konstytucji 3 Maja w Lublinie. (Tak, tak, jak się dobrze poszuka, to się znajdzie) Z tej okazji maj i czerwiec, były miesiącami, kiedy oprowadzaliśmy szkoły tym szlakiem. Ktoś może zapytać: i gdzie tu niedopasowanie? Jeśli ktoś nie wie, to chyba nigdy nie próbował opowiedzieć o tym czwartoklasistom. Kiedy zapytałam, co przerabiają na historii, to usłyszałam, że system feudalny. Gdzie im do Konstytucji? A tu przecież trzeba to tak przekazać, żeby im wytłumaczyć, dlaczego było to takie ważne wydarzenie. No oczywiście ich przy okazji nie zanudzić. Ale od czego ma się głowę na karku?
Ale czwartoklasiści to nic w porównaniu liceum. Prawdziwym wyzwaniem była dla mnie trzydziestoosobowa grupa dziewcząt z drugiej klasy liceum. Niby materiał już przerabiały, ale jak to z tymi zbuntowanymi… Wszystko jest nudne. Zastanawiałam się, co może zainteresować nastoletnie dziewczyny? Jak to co? Chłopaki! Kilka dni wcześniej, zaczęłam wertować książki, aby przypomnieć sobie informacje o dwóch największych „przystojniakach” tamtych czasów. Chodzi oczywiście o księcia Józefa Poniatowskiego i Ignacego Potockiego. Oprócz tego ploteczki z epoki, stroje, obyczaje. Taki osiemnastowieczny Pudelek, wpleciony w wątek Konstytucji.  Fakt, napracowałam się i nie mogłam się doczekać, kiedy przetestuje swój pomysł.
Przychodzę na miejsce spotkania i czekam. Patrzę, nadchodzi grupa! Jest i nauczyciel!
-Dzień dobry! Jesteśmy z tego i tego liceum. Czy pani jest naszym przewodnikiem?
-Tak, tak. To ja!
-Bo widzi pani… My, to byśmy sobie darowali ta Konstytucję. Bardziej by nas interesował Lublin średniowieczny. To będzie problem?
-Yyyyyyyy… Niiiieeeeee…


Zawodowi turyści.



W początkach mojej pracy przewodnickiej miałem przyjemność pracować z moim starszym stażem kolegą, z którym przytrafiła nam się taka oto przygoda.
Słoneczko zapowiadał ciepły dzień, jakieś chmurki bez celu wałęsały się to tu, to tam po niebie. My czekaliśmy dzielnie na grupę. Grupa miała być duża, więc podzielono ją na „dwie nierówne połowy” tak, żeby każdy mógł jak najwięcej skorzystać. Przybyć mieli z któregoś miasta na zachodzie kraju, więc miasta zadbanego, wedle tamtejszej mody. Troszkę się spóźniali, ale ostatecznie mieli tych paręset kilometrów do przejechania. My zaś, jak na przewodników przystało czekamy cierpliwie.
Pozwolę sobie na drobną dygresję. Uważam, że przewodnicy (przynajmniej nasi) to najcierpliwsi ludzie na świecie: przychodzą pół godziny przed planowanym spotkaniem z grupą, z posterunku zaś schodzą dopiero wtedy, kiedy grupa przekroczyła dwie godziny spóźnienia.
Ale „ad rem”. Niczym niezmącony spokój naszego oczekiwania przerwał nagle jakiś na czerwono ubrany człowiek, który energicznie wywijając przednimi kończynami, „wydłużonym kłusem” poruszał się w naszym kierunku. Kolega spojrzał na mnie znacząco i orzekł:
- „To ten”
Miało to znaczyć że to pilot z naszej grupy. Wyprzedził on całą swoją grupę o dobre dwadzieścia metrów i nadal, nie zmniejszając prędkości nieuchronnie zbliżał się do nas. Kolega uśmiechnął się tylko pod wąsem i zwracając się do mnie powiedział:
- „Zobacz młody, zaraz będzie ciekawie”
Rzeczywiście było. Pilot, kiedy już wreszcie wyprzedzając grupę o dobre trzydzieści metrów, dopadł nas,  zdyszanym głosem i przerażeniem w oczach wysapał:
- „Panowie, ale to są zawodowi turyści”
Kolega spojrzał na niego z politowaniem, więc pilot nadal uparcie, jak mantrę zaczął powtarzać:
- „ Panowie nic nie rozumiecie? To są zawodowi turyści”
Mój kolega spojrzał przed siebie, jakby taksując grupę i rzekł swoim niskim barytonem:
- „Panie kolego, a my jesteśmy zawodowymi przewodnikami”
Pilot zbaraniał i nie wykrztusił już ani słowa. My zaś wzięliśmy się do pracy. Musieliśmy być nieźli, skoro po zakończonej wycieczce grupa stwierdziła:
- „Wiecie panowie? To miasto jest śliczne i ma taki klimat, a u nas.... ech to nie to”.
Spuchłem z dumy (i zostało mi to do dziś).
Z rzeczonym kolegą pracowałem jeszcze kilka razy i zawsze bardzo mile tę współpracę wspominam.




niedziela, 3 lutego 2013

Świat się zmienia.



Pewnego pięknego dnia prowadziłem grupę po jednym z naszych muzeów. Wszyscy w doskonałych nastrojach. Moja grupa składała się z dojrzałych wiekowo turystów, choć było kilkoro w wieku mocno dojrzałym. Posuwaliśmy się zatem powolutku, by wszyscy mogli spokojnie i bez specjalnego pośpiechu pokonać schody, czy podejścia. Co zaś najważniejsze, żeby mogli wszystko dokładnie obejrzeć.
Zainteresowanie poszczególnymi eksponatami wzrastało, zwłaszcza u żeńskiej części grupy, dochodziliśmy bowiem do rękodzieła artystycznego. Srebra rodów magnackich, majoliki i cudownej urody porcelana miśnieńska.
Lewą stronę sali zajmowały dioramy, zainscenizowano w nich komnaty dworku szlacheckiego. Ostatnia diorama przedstawiała umeblowanie, w której poczesne miejsce zajmowała olbrzymich rozmiarów szafa gdańska z pięknymi zdobieniami. Oczywiście na wszystkich zrobiła ona ogromne wrażenie. Byłem zadowolony, że mamy właśnie u nas takie cudo stolarki. Jedna z pań (ta w wieku mocno dojrzałym) nie mogła wręcz oderwać oczu od szacownego mebla.
Podszedłem więc do niej i z dumą wielką powiedziałem:
– „ Bardzo ładna robota, prawda?”.
Pani zaś jakby wyrwana z odrętwienia zmierzyła mnie wzrokiem i z nieukrywanym westchnieniem wyszeptała:
– „Eeeeee to nie to. Widzi pan, kiedyś w takiej szafie można było i czterech kochanków schować, a dzisiaj?”
No cóż świat się zmienia...

sobota, 2 lutego 2013

Pech



        Sobota. Ciepły poranek. Stoję z grupa przed Trybunałem Koronnym, w którym obecnie mieści się Urząd Stanu Cywilnego. Zaczęłam więc snuć opowieść o przekupnych sędziach, dając na przykład legendę o „Czarciej Łapie”. Jest to opowieść o tym jak w Trybunale uboga wdowa, przez tych sędziów cały majątek straciła, i aż sami diabli interweniować musieli. Opowiadam też, jak to sam Mistrz Jan z Czarnolasu, zakończył swój żywot w tym przybytku.
         Już mam przechodzić do następnego obiektu, kiedy grupa zapatrzyła się na podążającą do urzędu raźnym krokiem, młodą parę. Na to jeden z turystów (sędziwy pan z głową przyprószoną siwizną) westchną:
-Widać, że do dziś dzień ten przybytek pecha przynosi…



Wieloznaczność słowa, solą życia.




Sezon w pełni, wycieczka za wycieczką. Wszędzie piloci i przewodnicy przekrzykują się nawzajem. Tłum grup posłusznie wędruje jak fale morskie, każda grupa za swoim opiekunem i opowiadaczem zarazem. Tak też było i w tej niewielkiej miejscowości będącej onegdaj siedzibą bardzo zamożnego i wpływowego rodu magnackiego. Jako że pałac godzien jest zwiedzania, utworzyły się dwie „strugi" zwiedzających. Jedni podążają ku pałacowi, inni zaś nasyceni widokiem cudowności w kierunku autokarów na parking.
Punktem styku tych grup jest oczywiście brama wejściowa z monumentalnym herbem. Ja również zebrawszy grupę ciągnę tym „strumieniem" w kierunku bramy, by przekroczywszy ją dotrzeć do pałacu. Z daleka jednak widzę swego przyjaciela – również przewodnika ciągnącego leniwie w kierunku bramy. Tak akurat się złożyło że prawie spotkaliśmy się w onej bramie. Jako, że obaj jesteśmy dobrze wychowani, rzec można po staroświecku, uchyliliśmy wzajemnie kapeluszy mówiąc sobie kordialnie: „witam kolegę przewodnika!”
W tym samiutkim czasie dał się słyszeć przeciągły głos pewnego ptaszyska spacerującego po ogrodzie pałacowym. Kolega przewodnik stwierdził dość głośno (jako, że głośne mówienie mamy we krwi), „o ktoś puścił pawia!”
Reakcja obu grup przyprawiła nas o salwę śmiechu, wszyscy bowiem zaczęli chodzić na paluszkach, tak jakby weszli w coś, w co wejście nie przynosi chluby...
No tak, niby proste słówko „paw” może mieć również wiele znaczeń: od ptaka z pięknym ogonem, po „ptaka"... ech... szkoda mówić...
Ot, takie to życie skomplikowane.

Piraci z Karaibów w Lublinie




Okres końca października i początku listopada wiąże się dla nas przewodników z oprowadzaniem grup po cmentarzu, tym najstarszym w mieście. Jest to chwila zadumy, przemyśleń i ciekawych opowieści. Bardzo często grupy te stanowią uczniowie szkół gimnazjalnych i ponad gimnazjalnych. Zdarza się jednak, że wybierają się na cmentarz dzieciaczki z podstawówki. O ile są to starsze klasy, to nasze zadanie jest proste, opowiadamy o wielkich tego świata, a związanych z naszym miastem, przystosowując opowieść do wieku słuchaczy. Pokazujemy najciekawsze style architektoniczne.... Cóż ma jednak zrobić przewodnik, kiedy dostaną mu się klasy od pierwszej do trzeciej?
No to wtedy skupiamy się na architekturze nagrobków. Szukamy aniołków, czy zwierzątek – tak, tak zwierzątek. Jeśli się potrudzicie, to sami je znajdziecie na nagrobkach.
Powróćmy jednak do tematu.  W czasie oprowadzania 2 klasy szkoły podstawowej spotkało mnie takie oto zdarzenie: pokazywałem najpiękniejsze nagrobki, ze wspaniałymi rzeźbami, troszkę omszone... Gdy nagle jeden chłopczyk przystanął przy najstarszym nagrobku i robiąc wielkie oczy powiedział: „łał proszę pana, to u nas też chowali piratów z Karaibów?”
Jego rozumowanie było proste: wszędzie plakaty z filmu i na fladze pirackiej Jolly Roger (czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami). Na nagrobku symbol śmierci (czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami). Oczywiście wytłumaczyłem grupie co i jak, ale widziałem w ich oczach, że moje wywody nie przekonały ich zupełnie.
Może jednak kiedy podrosną sami dojdą to tego, że to niemożliwe, chociaż....


piątek, 1 lutego 2013

Zapędzony w kozi róg - w Kozim Grodzie.




„...I oto znajdujemy się drodzy Państwo na miejscu dawnego kościoła farnego...” Perorowałem dobitnie, zdążając do opowieści (zresztą mojej ulubionej) o pewniej przekupce Jadwidze Kołacznickiej. Tak dla wyjaśnienia całej sytuacji dodam, że ta przekupka była niesamowitą kłótnicą i największą handlarką starego miasta. Jedni powiadają, że smażyła naleśniki, inni zaś, że piekła słodkie bułeczki. Żyła z handlu właśnie tym, co wytworzyła. Jednakowoż osobiście wolę naleśniki od bułeczek, zatem opowiadam, że naleśniki z nadzieniem czyniła.
Pewnego dnia (a nie był to mój najlepszy dzień) postanowiłem tak ubarwić opowieść, żeby oczarować słuchaczy. Zacząłem więc ze szczegółami przedstawiać cały proces produkcji. Rozochocony tym, że słuchacze śledzą każdy mój ruch, niemal spijają słowa z mych ust zacząłem wyliczać jakież to te naleśniki Jadwiga smażyła „...boć to były placki pszenne, gryczane, żytnie i kartoflane...” - no tak! W tym momencie uświadomiłem sobie że był to wiek XVI, więc o żadnych ziemniakach mowy być nie może. Zorientowawszy się w pomyłce natychmiast przeszedłem do barwnego opisu jej straganu i uwierzcie żaden muskuł na twarzy nawet nie drgnął i miałem jedynie nadzieję, że nie zacząłem się ze wstydu czerwienić.
Na szczęście nikt tak naprawdę nie zorientował się w całej sytuacji, więc wyszedłem obronną ręką. Jednak nauczka pozostała – nie daj się zapędzić sam i na własne życzenie w kozi róg, chociaż jesteś przewodnikiem Koziego Grodu.

Siła sugestii


Od lat wiadomo, że siła sugestii jest potężną bronią. Ja jednak odczułem to na własnej skórze. Rzeczone niżej podziemia lubelskie mają w sobie nieodparty urok. Co poniedziałek chętni zwiedzają tam podziemia uczestnicząc jednocześnie w inscenizacji, w której stary wędrowny dziad opowiada legendy starego Lublina. Niby nic ale...
Połączenie podziemi, ich klimatu i opowieści tworzonej na żywo, bardzo mocno działają na uczestników wycieczek. Już sam początek jest dość ciekawy. Kiedy wchodzi się do jednej z sal, zobaczyć można postać starego dziada siedzącego na skrzyni , tuż obok pali się w latarence świeca. Zwiedzający już mają problem: czy to figura z wosku, czy żywy człowiek. Niektórzy podchodzą blisko i próbują dotykać postać, po czym stwierdzają - "z wosku". Zobaczenie jednak ich min, kiedy wędrowny dziad zaczyna śpiewać - "od powietrza, głodu, ognia i wojny......" jest bezcenna. Niektórzy próbują ucieczki, inni skupiają się jeden przy drugim, po prostu spotkało ich coś, czego się nie spodziewali.
Wędrówka przebiegła potem już bez przeszkód, aż do momentu, kiedy wędrowny dziad wyciąga z beczki lutnię, by wykonać dziadowską pieśń i wtedy niemalże chórem zwiedzająca młodzież stwierdza - "to jest banjo". Tutaj właśnie zawsze się zastanawiam, co tez teraz uczą na muzyce w szkołach, skoro młodzież myli tak proste instrumenty.
Ale troszkę odbiegłem od tematu. Ostatnią opowieścią wędrownego dziada jest opowieść o Ojcu Pawle Ruszlu - lubelskim Dominikaninie z przełomu XVI i XVII wieku. Wszystko dzieje się składnie i ładnie, do momentu, kiedy aktor chcąc wzmocnić emocje przy opowiadaniu o śmierci Ojca Pawła, rzuca się na kolana i śpiewnym głosem ze złożonymi rękami deklamuje: "...A co młodszym braciom polecono, by noc całą modlili się przy trumnie ojca Pawłaaaaa...." Pewnego razu, dzieciaki z klasy II szkoły podstawowej - czyli jak to się mówi "komunijne" - tak się przejęły owym opowiadaniem, że razem z aktorem upadły na kolana i przez cały czas deklamacji trzymały ręce prawidłowo złożone. O mało nie parsknąłem śmiechem, ale wytrzymałem to ze stoickim spokojem, ostatecznie przewodnik to nie komandos, on sobie musi dać radę w każdej sytuacji.
No i jak tu nie wierzyć w siłę sugestii?