sobota, 16 lutego 2013

Klimatyzowana zabytkowa kamienica

  Klimatyzowana zabytkowa kamienica

Wyrzuty sumienia…


Niezwykle pięknie wygląda Stare Miasto w Lublinie, gdy kamienice oplatają promienie słońca. Tak było też i tym razem. Lato, słoneczna pogoda, dzień podobny do poprzedniego i do następnego o tej porze roku – czyli spotkanie z turystami, opowieści, dyskusje, humor… czyli to co przewodnik uwielbia. Tak też miało być i tym razem… Chodzę z grupką dzieciaczków z VI klasy szkoły podstawowej – pokazuję to tu, to tam… Zatrzymujemy się przy Bramie Grodzkiej, a tam takie piękne cyferki rzymskie, a więc miło mówię:
 „ A teraz zagadka: U szczytu bramy cyferkami rzymskimi zapisano datę przebudowy, no, no jaka to data?” – mówię z uśmiechem. Cisza… Ktoś próbuje i jeszcze ktoś, i jeszcze… podpowiadam powolutku, nie spieszę się, bo wiem, że dzieciaki są już na dobrej drodze, tyle, że troszkę to trwa… może troszkę przy długo, bo nagle słyszę głosik Pani nauczycielki: „Jutro po powrocie sprawdzian! Przypomnicie sobie rzymskie cyfry!”. Hm… ale miałam wyrzuty sumienia…

Nieboszczka przeżyła 276 lat...


Grobowiec na Roztoczu Wschodnim kobiety, która przeżyła 276 lat.

Koniec języka za przewodnika





Nas, przewodników i pilotów gna po świecie. Każda okazja do zwiedzania jest dobra. Kiedy zdarza się jakiś wypad, czy to daleki, czy bliski, jest to świetna okazja do przeszukiwania jakiegoś kolejnego skrawka ziemi. A kto wie, może niedługo będziemy musieli przyjechać tu z grupą?
W poprzednie wakacje wybrałam, się z wizytą do brata. Wyniósł się do odległego miasta, trzeba było sprawdzić jak się urządził. Oczywiście wyjazd był zaplanowany na kilka dni i ułożyłam sobie napięty harmonogram zwiedzania. Ponieważ miasto było naprawdę odlegle od naszego Lublina, postanowiłam przy okazji poświęcić jeden dzień na odwiedzenie innego miasta oddalonego od miejsca, w którym czasowo przebywałam, o jakieś 80 kilometrów. Podróż zaplanowałam odbyć pociągiem.
Wieczorem sprawdziłam rozkład jazdy w internecie, a rano wyruszyłam. Co prawda, nie wiedziałam dokładnie gdzie jest dworzec, ale postanowiłam skorzystać ze starej sprawdzonej metody: koniec języka, za przewodnika. Wyszłam z bloku, doszłam do ulicy, potem skręciłam w lewo, długo prosto, potem zakręt na prawo, przez most i… Podobno to gdzieś w pobliżu... Zaczepiłam pierwszą napotkaną osobę:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
- Ja nie jestem stąd. – usłyszałam.
Niezrażona, zaczepiłam drugą osobę.
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
- Ja nie potrafię mówić- odparł mi pan, najczystszą polszczyzną.
Hm…Kolejny:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
-Ja nie wiem..
Po kilku próbach natrafiłam na pana, który pokierował mnie pod wiaduktem, a dalej nie zrozumiałam, gdyż mówił miejscową gwarą. Przeszłam pod wiaduktem i tam natrafiłam na panią:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
-PKP? Hm… A musi pani przejść na druga stronę ulicy i długo prosto a potem znów na drugą stronę i tam za wieżowcem będzie stacja.
Podziękowałam i poszłam zgodnie z wytycznymi. Jednak na wszelki wypadek, zapytałam po drodze inna osobę czy dobrze idę. Trochę mnie zmartwiło to, że ulica, która mi wskazała, oddalała się od torów, a jeszcze wspominała, żeby dodatkowo mam przejść na drugą stronę…Pan potwierdził, że idę dobrze, więc uznałam, że jak by nie było, to miejscowi.
Ruszyłam więc długo prosto, potem na drugą stronę, a następnie za wieżowiec. A tam? Dworzec… PKS!!!
Lekko zniecierpliwiona ( do pociągu zostało niecałe 10 min), podeszłam do eleganckiej kobiety, która najbardziej wzbudzała zaufanie i powtórzyłam, jak mantrę, swoje pytanie:
-Przepraszam, gdzie tu jest dworzec PKP?
Pani spojrzała się na mnie oburzona i z wielką pretensją, że coś od niej chce oznajmiła mi donośnym, trzeszczącym głosem:
-NO, TO JEST CHYBA DWORZEC PKS, NIE?!
Cóż miałam zrobić? Uciekłam! Po kilku minutach (ulica stawała się coraz bardziej odludna) napotkałam kolejną osobę, którą poprosiłam o wskazanie drogi. Co prawda nie wierzyłam, że tym razem uzyskam prawidłową odpowiedź, ale tak to jest JAK SIĘ NIE WZIEŁO MAPY!!! Tym razem pan mnie poinformował, że zaraz za tą górką będą schody do podziemi i jak tam wejdę, to trafię bez problemu.



 Nie uwierzycie, ale schody tam rzeczywiście były i prowadziły na dworzec PKP ( leżący po drugiej stronie torów!!!). Szczęśliwa skierowałam się do tylnego wejścia, żeby dostać się do kas. Jednak, kiedy stanęłam przed drzwiami zobaczyłam … łańcuch. Jako optymistka stwierdziłam szybko, że z pewnością drzwi będą otwarte od strony ulicy. Co jednak tam napotkałam? Oczywiście drzwi zamknięte na cztery spusty. Nie byłam jednak w stanie uwierzyć, że tak duże miasto ma zamknięty dworzec główny. Wróciłam, więc na peron, przekonana, że na pewno jest tam jakieś wejście, którego nie zauważyłam. Nie było.
Musiałam mieć nieciekawą minę i stać tam dłuższa chwilę, gdyż ulitował się nade mną sprzedawca z przydworcowego stoiska.
-Pani chce do kas?
Nadzieja, że zdążę na pociąg wróciła.
-Tak, tak.
-Tu nie ma. – oznajmił - Trzeba kupić w pociągu.
Pewnie jesteście ciekawi, czy zdążyłam. Oświadczam, że tak. Równo o czasie byłam na miejscu. Pan był na tyle miły, że wskazał mi nawet peron, na który mam się skierować. Ale do celu nie dojechałam, bo pociąg po prostu nie przyjechał. Ponieważ nie było otwartego dworca, nie byłam w stanie dowiedzieć się ile czasu się spóźni, a przez megafony nie podano takiej informacji.
Po jakichś 20 minutach podszedł do mnie pan, staruszek o lace, z wielkim czerwonym nosem i okularami jak denka od szklanek. Zapytał gdzie chcę jechać, wiec odpowiedziałam.
-Pani, ten pociąg nie przyjedzie, bo była awaria -poinformował mnie z wyższością, a po chwili dodał –Trzeba się PYTAĆ następnym razem!
Nie było innej rady jak przełożyć podróż na następny dzień. Przynajmniej wiedziałam już jak dojść na dworzec. Na oba dworce…


Cicho tu teraz....



Od kilku lat mam przyjemność uczestniczyć w przedsięwzięciu, znanym w mieście jako procesja pożaru miasta, rzecz z 1719 roku. Cała procesja, jak to wtedy było, zaczyna wędrowanie od kościoła Ojców Dominikanów. Posuwając się po starym mieście to tu, to tam procesja zatrzymuje się i prowadzący opowiada jak to „drzewiej” było językiem stylizowanym troszkę na tzw. „język sienkiewiczowski”. Pewnego roku uczestników owej procesji było naprawdę dużo, w dodatku przy podejściu na długie schody Zaułkiem Hartwigów zepsuło się przenośne nagłośnienie, więc prowadzący wytężając wszystkie swoje siły, próbował przekazać przygotowany tekst zgromadzonym. Przedostatnim przystankiem procesji była „Psia górka” tuż koło dawnego targu rybnego. Prowadzący wszedł na niewysoki murek zaraz za nim wskoczyła tam pani redaktor naszego regionalnego radia, podstawiając mikrofon do nagrania treści.
Prowadzący widząc że gwar nadchodzących uczestników powoli ustaje, i tylko „miejscowi” co nieco „pod dobrą datą” głośno omawiali dawne dzieje, zaczął poetycko swą opowieść:

- „Cicho tu teraz...” - na chwilę zawiesił głos, by dalej kontynuować opowieść.
Wtedy to jeden z rzeczonych „miejscowych” przekrzykując gwar tłumu odezwał się:
- „Przepraszam szefuniu, już się zamykamy!”

Gawiedź uczestnicząca w procesji buchnęła śmiechem, bowiem oczekiwali dalszego ciągu opowieści, mającej podkreślić, że kiedyś w czasie tego pożaru głośne krzyki wzbijały się w mieści i wołania o pomoc i ratunek, a teraz jest tutaj cicho i spokojnie.
Prowadzącemu z wesołości oczy wyszły niemalże na wierzch, ale dzielnie kontynuował opowieść do trzęsącego się mikrofonu radiowego, trzymanego przez śmiejącą się do rozpuku panią redaktor.
Kiedy „miejscowi” zorientowali się w sytuacji, zarechotali wraz ze wszystkimi ochoczo. Od tamtej pory to oni właśnie, są stałymi uczestnikami tych procesji i powiedzieć muszę, nieźle znają historię miasta.




piątek, 15 lutego 2013

Dzicy przewodnicy – kontynuacja...



Siedziałem sobie wygodnie w znanej Sandomierskiej pierogarni, czekając na swoją porcję pysznotek. Tak chcąc nie chcąc wdałem się w dyskusję z szefową tego zakładu gastronomicznego i jej znajomymi, nota bene rodowitymi sandomierzanami. Trzeba przyznać opowiadać o swoim mieście to oni umieli. Pierwszy raz słyszałem, tak świetnie opowiedzianą legendę o Halinie Krępiance, która poświęcając swoje młode życie wprowadziła cały zagon Tatarów w podziemia gdzie zginęli, bo mieszczanie wejście do lochów natychmiast zawalili.
Kiedy zobaczyli na moim polarze identyfikator pilota wycieczek, rozmowa zeszła na pomyłki „dzikich przewodników”, czyli takich, którzy nie mają żadnych, dosłownie żadnych uprawnień do tego typu czynności.
- „Wiesz pan? Niedaleko jest taka uliczka Piszczele”. – zaczął jeden z nich.
- „ Tak wiem, prawie naprzeciwko kościoła świętego Jakuba” -  potwierdziłem.
- „ No to widzisz pan, nie dalej jak w zeszłym tygodniu byłem tam i widzę prowadzi taki jeden grupę i opowiada niestworzone historie o mieście. Kiedy jeden z uczestników zapytał, dlaczego ta uliczka nazywa się „Piszczele” to ten, nie powiem kto, był łaskaw powiedzieć, że to od tych Tatarów, co ich Krępianka wprowadziła w lochy, żeby zatracić. Bo oni tak pod tą ziemią piszczeli i piszczeli...”
- „No nie – nabija się pan ze mnie.” – rzekłem niedowierzająco.
- „ Pan wie, ja wiem, że tam było cmentarzysko i piszczele ludzkie jakieś znaleźli, a widzisz pan co takie nieuki gadają?”

Właśnie nadeszły moje pysznotki, czyli pierożki i zająłem się jedzeniem, ale nie mogłem zapomnieć tej historii, bo my, czyli licencjonowani piloci i przewodnicy mamy zakodowane w głowach dwie rzeczy – nie opowiadać głupot, to po pierwsze i po drugie uczyć się, uczyć się o miejscach do których jedziemy.
Tutaj powinienem zaintonować swoistą litanię przewodnicką:
- „ Od powietrza, głodu, ognia i dzikich przewodników – zachowaj nas Panie!”




czwartek, 14 lutego 2013

Ech, ci dzicy przewodnicy.



Kiedy starałem się zostać przewodnikiem i intensywnie uczestniczyłem w kursie, patronowała mi cały czas moja koleżanka, starsza już stażem (ale nie wiekiem). Spotykaliśmy się, żebym mógł wypytać o szczegóły dotyczące czekającego mnie egzaminu. Ona zaś cierpliwie wyjaśniała mi zawiłości związane z historią naszego miasta. Jakoś pewnego dnia, rozmowa zeszła na zamek stojący na wzgórzu.  Zapytała mnie wtedy czy wiem skąd się wzięły te topory na szczycie bramy. Oczywiście przytaknąłem, bo to wie chyba każde dziecko w mieście. Ona zaś zaczęła mi opowiadać ją przygodę miała z onymi toporami. Siedziała kiedyś przy długaśnych schodach i czekała na swoją grupę. Autokary podjeżdżały, ale żaden nie przywiózł jej turystów. Oczywiście muszę dodać, że my mamy taki zwyczaj, że jesteśmy „oznakowani”, albo identyfikatorem, albo odznaką przewodnicką albo i jednym i drugim. Wiedzieć bowiem wszystkim trzeba, że nasze miasto jest jednym z bodaj 10 miast wydzielonych spod ogólnego oprowadzania i tę usługę w naszym mieście mogą wykonywać tylko licencjonowani przewodnicy, tacy jak my.
Na placu pojawiła się kolejna grupa, ale też nie była to grupa oczekiwana przez koleżankę, więc z nudów zaczęła się przysłuchiwać, co też mówi jeden z tak zwanych "opiekunów grupy" z niedalekiego miasta wojewódzkiego o tym naszym kochanym i starym grodzie. Nagle jeden z uczestników bezceremonialnie zapytał się go:
- „Proszę pana, a co to są za topory na tym zamku?”
- „To herb pana tego zamku.” – bez zająknienia odpowiedział.
Tego już moja koleżanka nie zdzierżyła, bo przecież to żaden J.I. Kraszewsk, tylko symbol więziennictwa carskiego. Podeszła do owego "pilota" i zaproponowała mu (mówiąc przy tym, do całej grupy), że ona ma chwilkę czasu więc może opowie wszystkim prawdziwą historię, zamiast tych wymyślonych przez dyletanta.
Chłopaczyna poczerwieniał cały i natychmiast – jak mógł najszybciej – zniknął z grupą w zamku.
Ciekawy jestem, czy tam też opowiadał równie „ciekawe i prawdziwe” historie jak ta z toporami.
Od tamtej pory nie lubię tzw. „dzikich przewodników”, co wiedzy mają tyle co brudu za paznokciami, za to aspiracje wielkie jak młyńskie koło.




wtorek, 12 lutego 2013

Siła przyzwyczajenia.



Dostała mi się grupa nauczycielek. Śliczne, zgrabne i.... gadatliwe. Oj, będę się miał z pyszna, jeśli tak będą gadały. Jednak nie, kiedy zacząłem swoją opowieść zapanowała cisza. Snułem więc opowieści o początkach miasta, pokazując co chwilkę, najważniejsze i najstarsze jego elementy. Owszem nie powiem, zaciekawienia było spore. Weszliśmy na dziedziniec zamkowy, ponieważ chciałem troszkę królewskiej historii miasta pokazać. Zdążyłem wyciągnąć rękę wskazując na kaplicę zamkową, a tu jak przysłowiowy grom z jasnego nieba zleciał na mnie grad pytań:
- „A z jakiego to wieku?”
- „ Czy był tu król?”
- „Jaki to okres architektoniczny?”
- „Czemu tam wejście jest na górze?”
Przełknąłem ślinę, układając odpowiedzi na pytania w kolejności ich zadawania i zacząłem swoją opowieść. Kiedy skończyłem dokładnie omawiać ów zabytek, zupełnie nieopatrznie i zupełnie odruchowo pokazałem studnię na dziedzińcu zamkowym i.... znów mnie dopadł grad pytań wszelakiej maści z zapytaniem o toaletę włącznie. Podobnie jak za pierwszym razem odpowiadając na zadane pytania, opowiedziałem historię studzien miejskich.
Kiedy został mi ostatni obiekt do pokazania postanowiłem zastosować zupełnie inną metodę. Rozpocząłem od początku dzieje onej baszty, co na dziedzińcu stoi, trzymając tym razem ręce przy sobie i niczego nie pokazując, nauczycielki zaś już nie rzucały gradu pytań, tylko jak na komendę zaczęły sobie pokazywać tę budowlę. „A to tak to działa” – pomyślałem i już dalej problemów żadnych nie było.
Przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą człowieka.
Przypomniał mi się tutaj dowcip o pewnej pani, której komentator sportowy zadał następujące pytanie:
- „Czy nie przeszkadza pani, że mieszka pani blisko stadionu?”
- „Nie, nie,         nie nie nie nie” - wyskandowała po „kibicowsku” owa matrona.




poniedziałek, 11 lutego 2013

But turystki


 Podczas wycieczki, wysiadając z autokaru, swój pierwszy krok postawiła na tej kratce i tak już została... Na szczęście w autokarze był zestaw narzędzi i przy ich pomocy but został odzyskany. 



Zawsze musi być ten pierwszy raz



Kiedy pilot wyrusza w trasę, musi się do niej dobrze przygotować. Nie chodzi tylko o opanowanie materiału z zakresu odwiedzanych miejsc. Przecież po drodze można mijać tyle ciekawych obiektów. Trzeba przewidywać wszystko, nawet to, czego się przewidzieć nie da. A nóż się zdarzy, że ktoś coś słyszał o nieodległej miejscowości i będzie zadawał niewygodne pytania. Może się też tak zdarzyć, że tuż przed wyjazdem trasa zostanie zmieniona. A wtedy nie ma „zmiłuj”. Trzeba zacisnąć zęby i zacząć przygotowania od początku.
Od czego są zbierane przez lata przewodniki, ulotki, mapki i doświadczenia kolegów.
Zaraz na początku mojej kariery pilockiej, przytrafiła mi się taka przygoda. Zlecenie - trasa często odwiedzana, jednak niemal w ostatniej chwili zmieniono trochę plany i na koniec wycieczki mieliśmy zajechać do jeszcze jednej małej miejscowości, której do tej pory, przyznam się szczerze, nie miałam okazji odwiedzić. Został mi jeszcze jeden dzień, a to dość dużo. Zaczęłam przeszukiwać materiały. Znalazłam mapki, historię i dodatkowo kilka ciekawostek o odwiedzanych po drodze miejscach i ruszyłam w trasę.
Miejscowość dość mała, cztery ulice na krzyż. No może jednak z piętnaście. Z resztą w centrum stał wielki kościół, powinien być punktem orientacyjnym, więc nie martwiłam się o to czy tam trafię.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy w końcu trafiliśmy do tej miejscowości i okazało się, że całe miasteczko jest zarośnięte. Przez wysokie korony drzew, i rozłożyste, przydrożne krzaki nie było nic widać, dalej niż na dziesięć metrów. Żadnego punktu zaczepienia. Dopóki droga wiodła prosto nie było problemu, ale niestety wkrótce napotkaliśmy pierwsze rozwidlenie i usłyszałam najstraszniejsze z możliwych pytań:
-Gdzie teraz? – zapytał kierowca.
„A skąd ja mam wiedzieć” - pomyślałam lekko spanikowana. Na mapkach, które wbiłam sobie do głowy nie mogłam przypomnieć sobie żadnego rozwidlenia.
Ale nie było rady, trzeba było trzymać fason i strzeliłam.
- W prawo.
„ Może dalej będzie coś widać, najwyżej skontrujemy trasę”. Jednak ku mojej zgryzocie krajobraz się nie zmienił, a przed nami pojawiło się skrzyżowanie.
- A teraz? – nie ustępował kierowca.
W ciągu ułamka sekundy, przez moja głowę przewaliło się tysiące myśli.
„Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a mi się trafił kierowca bez GPSu !!! Gdzie teraz, co robić? Weź się w garść dziewczyno! Dobra, ta trasa na prawo wygląda jak trasa wylotowa, chociaż… Było w prawo, to teraz pojedziemy…
-W lewo- stwierdziłam siląc się na to, jakbym miejscowość odwiedzała setki razy.
Niemal spadłam z fotela, kiedy tuż za zakrętem zobaczyłam parking. Koło parkingu płynęła rzeczka i już wiedziałam gdzie jestem.
Dopiero po powrocie, uświadomiłam sobie przeglądając materiały (już na spokojnie, bez presji), że miejscowość jest tak ułożona, że nawet jakbym skręciła na pierwszym rozwidleniu w lewo to i tak bym dojechała na miejsce. Po prostu zjadł mnie stres. Ale... Jakoś trzeba zdobyć doświadczenie.
Nasz przyjaciel powtarzał w takich sytuacjach: ”Pilot nigdy się nie gubi! On zawsze wie gdzie jest, chociaż nie zawsze jest to miejsce, do którego pragnął dotrzeć”. I jak tu się nie zgodzić…