Mój kolega ma okazję pracować w jednym z najbardziej urokliwych miasteczek w Polsce. Miejscem tym jest oczywiście Kazimierz Dolny. Niedawno przechadzając się ryneczkiem, usłyszał gdzieś niedaleko zachwyt jednego z turystów:
wtorek, 20 sierpnia 2013
wtorek, 13 sierpnia 2013
Jakiś czas temu na Jarmarku
Wielkimi krokami zbliża się
Jarmark Jagielloński. W zasadzie to już za chwilę !!!
Co roku my, przewodnicy, prowadzamy
w tych dniach chętnych turystów. Pokazujemy najpiękniejsze zabytki, opowiadamy
najpiękniejsze historię. Chętnych jest dużo a nas jednak dużo mniej, dlatego
takie przejścia nie są może długie, ale za to zawierają samą esencję. Ale
jednak każdy z nas ma inny styl i coś innego uważa za najważniejsze, dlatego miejsca,
w których się zatrzymujemy mogą być różne.
Kilka lat temu, już na
zakończenia Jarmarku, pewna pani ( najpewniej mieszkanka naszego Koziego Grodu),
podeszła do kolegi i powiedziała.
- Wie Pan, ja tu chodzę z
wami już czwarty dzień i za każdym z innym z przewodników. Każdy z was, o
każdym zabytku opowiada inaczej i zatrzymuje się w innych miejscach. I jak już
tak przeszłam z wami wszystkimi, to dopiero mogę powiedzieć, że znam Lublin!
piątek, 9 sierpnia 2013
Prawie,.... ale byłam blisko.
Pytanie: Jakie zwierzę chronione stanęło na przeszkodzie rozbudowie lotniska w Świdniku?
Odpowiedź: Susiec Perełkowy.
Odpowiedź: Susiec Perełkowy.
sobota, 29 czerwca 2013
Restauracyjna przygoda
Czerwcowe upalne popołudnie. Kończę z grupą zwiedzać muzeum
na zamku. Część osób już wyszła, część robi zakupy w sklepiku z pamiątkami,
jeszcze inni robią sobie zdjęcia na dziedzińcu. Normalna sytuacja.
W dalszym planie – jak zwykle – Stare Miasto, dominikanie,
katedra. Potem obiad. Tymczasem grupa, zebrawszy się już w całości, prosi mnie
o zmianę w harmonogramie. Są głodni, marzą o zimnym piwku. Zatem – ku radości
ogółu – informuję grupę, ze teraz zaprowadzę ich do dobrej restauracji, jednej
z lepszych na Starym Mieście. Idziemy.
Restauracja ta, w istocie należy do jednej z
popularniejszych. Świadczy o tym m.in.
oblężony ogródek, w którym jest o wiele więcej osób niż w sąsiadujących.
Zajmujemy miejsca, składamy zamówienie. Przy miłej pogawędce i zimniutkiej
„Perle” czas płynie niespostrzeżenie, dopiero ja, spojrzawszy na zegarek,
orientuję się, ze czas oczekiwania na zamówienie znacząco się przeciąga.
Czekamy już 40 minut. Pani kelnerka zaczyna się tłumaczyć, że mają bardzo dużo
zamówień, że nasze jest w przygotowaniu etc. Na moje pytanie: „Ile jeszcze
będziemy czekać?” odpowiada, że jeszcze jakieś 15 minut. Reakcja grupy jest
jednoznaczna: ”Oni chyba dopiero łapią tego świniaka!” „Wykopują
kartofle”...Wreszcie pada, pełne rezygnacji: „Trudno, zaczekamy”. Po kolejnych
20 minutach naszych potraw ani widu, ani słychu. Grupa zaczyna się irytować, ja
też. Zapytana, po raz kolejny pani kelnerka, zapewnia, ze za 15 minut na pewno
już będziemy jeść. W tym momencie, gdy
czas naszego oczekiwania na realizację zamówienia przekroczył już ponad
godzinę, część z grupy rzeczywiście dostała potrawy. Reszta czekała dalej. Po
kolejnych 10 minutach, gdy po raz kolejny usłyszałam od obsługi lokalu,
sakramentalne niemalże „Jeszcze 15 minut...” zdecydowałam wraz z pozostałą
częścią grupy o opuszczeniu restauracji. Po blisko półtorej godzinie!! Na
odchodnym ja, osoba przecież mało konfliktowa i ugodowa z charakteru, nie
omieszkałam powiedzieć kilku gorzkich słów w kierunku obsługi. Jeden z panów
zażądał widzenia z szefem restauracji – ponoć był nieobecny. OK, wierzymy na
słowo. Wściekli i głodni turyści
zażyczyli sobie, bym zaprowadziła ich na najzwyklejszy kebab, co też spełniłam.
Nie muszę dodawać, ze tam zostaliśmy obsłużeni bardzo szybko. Co z tego? Plan
wycieczki runął na łeb i szyję, rozsypał się w gruzy. Część grupy – ta która
jednak, po tej godzinie, dostała zamówienie, została w restauracji. Sporo osób,
zniecierpliwionych przeciągającym się oczekiwaniem, już wcześniej udała się na
własną rękę w poszukiwaniu innych lokali. Część wróciła do autokaru, przy mnie
zostało niewiele osób, które, po skonsumowaniu bliskowschodniego fast-foodu,
udała się na spacer po Starym Mieście. Czasu jednak zostało już niewiele. Nie
zdołałam ani opowiedzieć wszystkiego co chciałam, ani pokazać. I tak wyjazd z Lublina był opóźniony o
godzinę, przez co grupa nie zrealizowała do końca planu wycieczki.
Przeprosiłam grupę, ale czy jakiekolwiek moje przeprosiny
zwrócą im zmarnowaną imprezę, której lwią część spędzili na oczekiwaniu na
zamówienie w, jednej z mających lepszą opinię, staromiejskich restauracji?
Do tej pory zawsze prowadziłam moje grupy właśnie tam. Nigdy
nie było zastrzeżeń. Teraz jednak wiem, że posiadanie dobrej opinii i licznej klienteli jest w stanie wszystko
popsuć. Wydawało mi się to niepojęte, że, wobec tak licznej konkurencji, można
w ten sposób potraktować gości. A jednak! Zatem od teraz dam zarobić innym
lokalom, może nie tak popularnym, ale za to szanującym klienta i jego pieniądze
– a przecież każda taka grupa, oznacza dla restauratora kilkuset złotowy zysk,
nie licząc napiwków. A wystarczyło przecież, by obsługa, przed przyjęciem
zamówienia, zastanowiła się, czy rzeczywiście mogą nas przyjąć. Nic by się nie
stało, jakbym ten jeden, jedyny raz,
usłyszała: „Przepraszamy, nie damy rady, Państwo są zbyt liczną
grupą...”. Co zadecydowało ze tak się nie stało? Pogoń za zyskiem za wszelką
cenę? Chyba tak. Finał całej sprawy jest jednak taki, że lokal ma u mnie krechę
jak stąd do Władywostoku. Cóż.
Agata
środa, 26 czerwca 2013
Przyzwyczajenie...
Nie tak znów dawno miałem
bojowe zadanie. Polegało ono na tym, że kiedy skończyłem opowieści diabła Czarciwąsa
w Lubelskiej Trasie Podziemnej, miałem się również jako diabeł pojawić na powietrzni
i oprowadzić grupę z podziemi, po zabytkach, które widzieli na makietach. Troszkę
stremowany, bo przecież wystawiałem swe „diabelskie przebranie” na widok
publiczny, a nie miałem żadnej pewności co do reakcji mieszkańców naszego
grodu. Cóż jednak, powiedziało się A trzeba powiedzieć B. Wylazłem z podziemi „diabelsko
pięknie” przystrojony z jakże figlarnymi różkami na głowie oraz ciągnącym się
diablim ogonkiem i czekałem na grupę, która dopiero zbliżała się do wyjścia. Już
po pierwszych reakcjach troszkę mnie zdenerwowanie i trema opuściły.
Mieszczanie bowiem lubią zarówno anielskie istoty opiekujące się Lublinem, jak
i diabły, które ferowały sprawiedliwe wyroki w Trybunale Koronnym.
Grupa wyszła z Podziemi i
zaczęła się opowieść diabelska na powierzchni starego miasta. Wszystko szło jak
po maśle, aż do czasu przejścia przez bramę w Wieży Trynitarskiej. Zazwyczaj
prowadząc wycieczki stawałem tuż koło Archikatedry , w pobliży Archiwum
Państwowego i opowiadałem dzieje budowli. Tak było również i tym razem.
Potoczystą mową przedstawiałem właśnie wydarzenia odbudowy świątyni po pożarze,
kiedy zauważyłem mieszczkę lubelską w starszym wieku przyglądającą mi się
badawczo. Na początku nie zwracałem uwagi, ale widać ciekawość mieszczki była
większa niż moja, zbliżyła się i zapytała:
- Czy diabeł nie boi się krzyża?
No tak! Odwróciłem
się i uprzytomniłem sobie natychmiast,
że tuż za moim ulubionym miejscem do opowiadania stoi wielgachny krzyż.
Nie chcąc „wyjść z roli”
zakrzyknąłem jedynie diabelskie:
- Brrrrrrrrrr, toć nie
zauważyłem onego znaku, brrrrrrrrr ...
I natychmiast (jako że
opowieść właśnie się skończyła) poprowadziłem grupę dzieciaków w stronę „kamienia
nieszczęścia”.
Odwróciłem się jednak,
pomykając w diabelskich susach, i zobaczyłem uśmiechniętą twarz starszej pani. Do
tej pory nie wiem czy z powodu złapania „diabła za rogi” i zapędzenia go w „kozi
(bo nie diabli) róg”, czy też z powodu radości wynikającej z mojej pociesznej
roli jako lubelskiego przewodnika.
Kiedy ją spotkam
następnym razem, będę musiał ją o to zapytać.
czwartek, 20 czerwca 2013
Mój dzień wolny
Od połowy maja, prawie do końca czerwca trwa szczyt sezonu
turystycznego dla przewodników. Wycieczki prawie codziennie i to czasem
podwójnie. Ba zdarza się, że jak trzeba to i potrójnie. Chociaż każdy z nas
lubi tą pracę, to jednak sami przyznacie, że każdemu przysługuje chwila oddechu.
Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę to lubię, ale...Turystom
często się wydaję, że przewodnik też jedzie na wycieczkę. Turyści jadą na
wycieczkę. Przewodnik jest w pracy. Musi pilnować trasy, a często gadać przez
mikrofon i pilnować trasy. Odpowiadać na pytania i mówić kierowcy gdzie skręcić, na jaki pas skręcić. Latać za grupą i
patrzeć, czy nikt się nie zgubi i pilnować trasy. Instruować gdzie jest
parking. Dopasowywać trasę zwiedzania do warunków zastanych na miejscu
docelowym. Co chwilę kontrolować czy nie ma opóźnień, poganiać grupę, dbać o
bezpieczeństwo i myśleć o dziesiątkach rzeczy, o których nawet nie wiecie, że musimy
myśleć. Musi być historykiem, historykiem sztuki, dendrologiem, geografem,
socjologiem, psychologiem, psychiatrą, kulturoznawcą, fizykiem (naprawdę!),
gleboznawcą, ornitologiem, wybitnym dyplomatą i sam Bóg wie kim jeszcze. A
przede wszystkim dużo mówić, przy okazji cały czas sprawdzać czy to, co mówi,
nie nudzi grupy. Zastanawiać się jak przedstawić dany problem, aby wydała się
interesujący dla każdego uczestnika. Nie można stosować standardów, bo grupa,
grupie nie równa.
Od tygodnia czekałam na jeden wolny dzień…
Jednak trzy dni wcześniej odebrałam telefon od koleżanki
przewodniczki i od razu w słuchawce od razu usłyszałam:
- RATUJ!!!!!
Oczywiście zapytałam o jaki dzień chodzi i jak się pewnie
domyślacie, wycieczka maiła wypaść w mój wyczekiwany wolny dzień. Westchnęłam
tylko mówiąc :
- Pojadę…
Zaczęłam więc szybko przygotowania, aby przejrzeć trasę, przypominając
sobie małe co nieco oraz sprawdzić aktualności.
Przyjeżdżam na miejsce spotkania, cały czas myśląc w
jakim miejscu trasy co mówić, co przez
mikrofon, a co na miejscu. Przywitano mnie jak to zwykle - niepewnie, a po chwili,
trochę zakłopotana pani kierownik powiedziała:
- Wie pani, w ostatniej chwili podmieniono nam autokar i
akurat ten nie ma działającego mikrofonu…A grupa jest duża…Obawiam się, że w
autokarze nie będzie mogła pani nam nic opowiedzieć
-Cóż, to bardzo szkoda... No ale nic na to teraz nie poradzimy ( Dzięki Ci Siło Wyższa!
Jedna rzecz mniej na głowie!)
wtorek, 18 czerwca 2013
No to właściwie, gdzie my jesteśmy?
Pojechałem na Jurę
Krakowsko – Częstochowską jako pilot wycieczki uczniów ze szkoły podstawowej. Dzieciaki, jak to dzieciaki pełne werwy i ciekawych
pomysłów. Po całodziennych trudach zwiedzania i Wieliczki i Krakowa dobrnęliśmy
na nocleg. Następnego dnia plan równie napięty, jak ten do tej pory, szczegółowo poinformowałem o planach na następny dzień jeszcze w autokarze. Powiedziałem między innymi,
że będziemy zwiedzali zamki Orlich Gniazd i wymieniłem ich nazwy
Wieczorem po kolacji mała
rekreacja na placyku przed zajazdem i oczywiście były telefony do kochanych Rodziców.
Dzieciaki jak to
dzieciaki nie zawsze słuchały co im w autokarze mówiłem, więc przybiegały
pytać, gdzie nocujemy, gdzie jutro jedziemy itp...
Usiadłem na murku
wsłuchując się w ptasią muzykę, przerywaną pokrzykiwaniem dzieciaczków i nagle widzę
niedaleko mnie usiadła dziewczynka, która rozmawiała z mamusią. Niechcący jakby
wyławiam treść opowieści dziecka:
- Mamusiu – wiesz jesteśmy
na Jurze i wiesz jutro jedziemy do Ogrójca!
Jako żywo niczego takiego
w planach nie mieliśmy i nagle uświadomiłem sobie co to za miejsce – oczywiście
– Ogrodzieniec.
Pomysłowość dzieci nie
zna granic i jest totalnie nieokiełznana – to jedna z wielu zalet bycia pilotem
wycieczek – cały czas ubogacamy się „duchowo”.
niedziela, 9 czerwca 2013
Nadopiekuńczość – gorsza od faszyzmu.
Sezon pilotowania
wycieczek w pełni, jeździmy jak zwariowani gdzie się tylko da przez cały bity
tydzień. Piątek i kolejny wyjazd – tym razem Zamość i Roztocze.
Kiedy usłyszałem z jaką
szkołą jadę na wycieczkę, od razu włączyło mi się ostrzeżenie. Pomyślałem
jednak: ech – uprzedziłeś się bracie, daj im szansę. Czekamy – kierowca jest,
autokar jest, ja jestem grupy nie ma. Nagle po jakichś 15 minutach nadciąga
grupa, ogarnąłem ją wzrokiem i widzę – stanowczo za mało. Przywitałem się z
nauczycielką i zapytałem czy to wszyscy, ona zaś powiedział z przekąsem, że reszta
zaraz przyjdzie. Rzeczywiście po następnych 15 minutach nadciągnęła reszta
wycieczki z panią na czele. Potem zaczęło się usadzanie dzieci – kolejne 15
minut diabli wzięli. No! wreszcie ruszamy. Mamy „w plecy” 45 minut, ale to jest
jeszcze do nadrobienia w programie.
Nie dojechaliśmy daleko –
gdzieś za Krasnystaw, kiedy pani ( nazwijmy ją Berta) zaanonsowała, że
chłopczyk chce siusiu. No cóż ma zrobić to w autobusie? Lepiej żeby zrobił to w
toalecie. Zatrzymaliśmy karawanę i .... no właśnie cała chmara dzieci wybiegła
z autokaru, bo właśnie wszystkim się zachciało. – Okey, nie ma sprawy. Spóźnienie
ma już 60 minut, ale nic to.
Zamość. Wchodzimy do ZOO,
i tak pytam czy chodzimy cała grupą i ja opowiadam o zwierzątkach? "Berta"
zadecydowała, że ona ze swoją klasą będą indywidualnie zwiedzać ZOO. Podałem
godzinę spotkania przy wyjściu i poszedłem z druga panią i jej klasą po
ogrodzie. Dodam, że druga nauczycielka to wspaniała kobitka – jak mówią „z
kościami”. Potem obiad. Oczywiście żeby zmniejszyć koszty wycieczki nie przewidziano
obiadu dla kierowcy i pilota – rozumiem – jest kryzys. Kupiłem sobie 20 dag
salcesonu z ozorków i Kubusia w plastikowej butelce – przecież jest kryzys. Obiad
wg zapewnień "Berty" miał trwać pół godziny, a trwał godzinę i piętnaście minut. Rozumiem
dzieci muszą jeść powoli i dokładnie żuć jedzenie. Jednak program ma swoje
nieubłagane prawa i czas na kolejny punkt kurczy się niemiłosiernie. Po krótkim
spacerze po starym mieście "Berta" zapytała o czas wolny na lody – okey – dzieci muszą
mile wspominać wycieczkę – jest czas wolny na lody. Zbiórka po lodach i
dzieciaczki zbiegły się do mnie i wtedy "Berta" czujnym okiem "pedagoga" zobaczyła
coś okropnego, jedno z „jej dzieci” rozmawia z dzieckiem z drugiej klasy. Podbiegła
szarpnęła za rękę dzieciaka i z wymówką w głosie powiedziała do przestraszonego
malca: - a ty co zapomniałeś gdzie jest twoja pani i twoja klasa? – Wtedy całą integrację
diabli wzięli. Oczywiście przeciągnęła go kilka metrów dalej – do właściwej
klasy, „jej klasy”. UFFFFF! Został strzał z armaty jako niespodzianka i jedziemy „zaliczyć”
ostatni punkt wycieczki – tak zaliczyć, bo czasu zostało na zobaczenie i to pobieżne
kilku wystaw etnograficznych. "Berta" postanowiła jednak, że najpierw zrobi zbiórkę
swoich dzieci i je dokładnie policzy, chociaż dopierutko co wysiadły z
autokaru. Zobaczyła jednak, że ja nie czekając ruszyłem ku wystawom natychmiast
mnie dogoniła. Podeszła do mnie i zażyczyła sobie, żeby „dzieci wysikały się
według listy”. Zrozumiałem, że chodziło
jej o wszystkie dzieciaki i... pomyliłem się. "Berta" stanęła w drzwiach toalety i
sprawdzała niemal z listą w ręku, czy wszyscy zaliczyli przybytek, nie ważne
czy się dziecku chciała – czy też nie.
Wreszcie wróciliśmy! Nie
będę opisywał szczegółowo powrotu i
reszty żenujących wyczynów "Berty". Ważne że wróciliśmy na czas pod szkołę.
Teraz tak mi przychodzi
do głowy myśl – czy aby ta pani powinna być nauczycielką, czy też politykiem? Bo
jak na nauczycielkę jest nadopiekuńcza i dzieciom robi prawdziwą krzywdę nie
pozwalając na integrację dzieci i troszkę kontrolowanej samodzielności. Jak na
polityka zaś to świetnie dzieli dzieci na „prawdziwych uczniów” czyli z jej
klasy i „tych drugich” – oczywiście gorszych.
Ech - tak to politycy podzielili Polaków.
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Czwartkowe wzgórze.
Właśnie dzisiaj „diabłowałem”
w Lubelskiej Trasie podziemnej, kiedy przyszli pierwsi turyści. Była to klasa
druga szkoły podstawowej. Pani przewodnik pięknie opowiadała o Lublinie od
zarania dziejów pokazując pierwszą makietę. Ja ukryty – póki co – za ścianą
słuchałem tej opowieści, kiedy przewodniczka pokazała ważne wzgórze, a
przedstawiając go powiedziała, że to Czwartkowe Wzgórze. Dzieciaczki jakby na chwilkę
zaniemówiły, więc padło pytanie:
- Czy ktoś wie dlaczego to
wzgórze się tak nazywa? Może któreś z Was wie co się odbywało w czwartek?
Po chwili wahania jedno z
dzieci dość rezolutnie odpowiedziało:
- Ja wiem w czwartek
odbywało się Boże Ciało.
No właśnie w tym tygodniu
obchodziliśmy właśnie tę uroczystość.
Tutaj przypomniała mi się
anegdota opowiedziana przez jednego z zakonników:
Do drzwi starszego pana
dobijał się ktoś intensywnie.
- Kto tam? - zapytał
starszy pan
- Sataniści! – brzmiała natarczywa
odpowiedź.
- Nie wierzę! - oponował starszy pan zza drzwi
- Jak Boga kocham
jesteśmy sataniści! – padło potwierdzenie.
Kiedy to wszystko
przeleciało przez moją głowę to ledwie powstrzymałem się od głośnego śmiechu,
bo za chwilę miałem siać grozę jako podziemny diabeł Czarciwąs.
niedziela, 2 czerwca 2013
Jak tak można?
W ostatnim tygodniu,
dokładnie w piątek o godzinie 2000 zadzwonił telefon. W słuchawce
zrozpaczony głos właścicielki jednego z biur podróży z centrum Polski prosił o
pomoc. Okazało się, że jedna z lubelskich przewodniczek (z licencją
przewodnicką) w ostatniej chwili zrezygnowała z usługi dla tego biura i
przyczyny nie podała, przynajmniej tak to relacjonowała owa pani w słuchawce. Grupa
w drodze do Lublina, a przewodnika zamówionego wcześniej nie ma i nie będzie. Troszkę
mną telepnęło, bo jak można wykazać się taka niefrasobliwością, kiedy jednak
dowiedziałem się, że to nie pierwszy taki numer w wykonaniu tej przewodniczki
to już nie była niefrasobliwość, ale zwykła nieodpowiedzialność. Oczywiście
przekładając zajęcia i zmieniając plany przyjąłem ową usługę i wykonałem ja jak
najlepiej potrafiłem. Powstała jednak we mnie kolejna wątpliwość.
Uwolniono zawód przewodnika i co dalej? Ano coraz częściej będą się spotykać kontrahenci z takimi przypadkami, skoro licencjonowana przewodniczka nie ma za grosz uczciwości to co mogą zrobić tacy „dzicy” przewodnicy? Oj, niedobrze panowie politycy – niedobrze, ale z drugiej strony zapraszamy do Lublina i... tak, tak weźcie sobie takiego przewodnika bez licencji i wtedy dowiecie się co tak naprawdę zrobiliście „dobrego”. My lubelscy przewodnicy wiemy jedno: skoro kochamy nasze miasto, to będziemy dla niego pracować jak najlepiej, a ci wszyscy, którzy traktują zawód przewodnika jako zło konieczne szybko się wykruszą – z braku chętnych na ich usługi.
Uwolniono zawód przewodnika i co dalej? Ano coraz częściej będą się spotykać kontrahenci z takimi przypadkami, skoro licencjonowana przewodniczka nie ma za grosz uczciwości to co mogą zrobić tacy „dzicy” przewodnicy? Oj, niedobrze panowie politycy – niedobrze, ale z drugiej strony zapraszamy do Lublina i... tak, tak weźcie sobie takiego przewodnika bez licencji i wtedy dowiecie się co tak naprawdę zrobiliście „dobrego”. My lubelscy przewodnicy wiemy jedno: skoro kochamy nasze miasto, to będziemy dla niego pracować jak najlepiej, a ci wszyscy, którzy traktują zawód przewodnika jako zło konieczne szybko się wykruszą – z braku chętnych na ich usługi.
Mam nadzieję, że opisany
tutaj przypadek więcej się nie powtórzy, czego życzymy Państwu my – lubelscy przewodnicy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)