poniedziałek, 11 lutego 2013

Lista obecności.



Zmorą każdego opiekuna wycieczki szkolnej jest liczenie, czy wszyscy uczestnicy znaleźli się w autokarze, po postojach po zwiedzaniu i innych punktach programu. Jako, że zawsze byłem (podobnie jak J.I. Kraszewski) słaby z matematyki, zawsze przerzucam ten ciężar na nauczycielki, lub opiekunki. Inaczej rzecz się ma kiedy jedziemy z dorosłymi. No przecież żaden z pilotów nie będzie robił „obciachu” i liczył, było, nie było dorosłych ludzi.
Zawsze pytamy czy wszyscy już dotarli i czy wszyscy są w autokarze. Jednak wśród pilotów wycieczek opowiadane jest takie oto zdarzenie:
Jeden z naszych kolegów otrzymał zlecenie na wycieczkę z grupą emerytów z rodzinami. Czyli wiele par małżeńskich znalazło się w jednym autokarze, na jednym wyjeździe. Wszystko przebiegało bez specjalnych kłopotów, do czasu zwiedzania jednego z miast na trasie wycieczki. Po powrocie wszyscy zajmują swoje miejsca. Następuje chwilka ciszy i pilot przez mikrofon pyta standardowo:
- „Proszę zobaczyć czy nikomu, nikogo nie brakuje”
Chodziło oczywiście o współpasażerów podróży, czyli przeważnie małżonkę, lub małżonka.
Cisza, jak po śmierci organisty w kościele. Pilot zatem uznał, że wszyscy są i dał polecenie wyjazdu.
Minęło jakieś sto kilometrów, kiedy do pilota podszedł starszy pan i zakomunikował pilotowi:
- „Proszę pana, nie ma w autokarze mojej żony”.
- „Przecież pytałem czy nikogo, nikomu nie brakuje” - rzuca zdenerwowany pilot.
- „Wie pan, mnie jej tam nie brakuje, ale tak naprawdę to jej nie ma.” – ripostuje pasażer.

Od momentu usłyszenia owej anegdoty, nigdy nie zadaję tak nieszczęśliwego pytania, przy „sprawdzaniu listy obecności”





niedziela, 10 lutego 2013

I jak tu nie kochać....



Ruszyliśmy. Wspaniała pogoda, cudownie zapowiadająca się trasa z mnóstwem zabytków, a co najważniejsze pięć wspaniałych dni w trasie. Grupa w autokarze „uzbrojona” w dobry humor, więc nic tylko jechać. Jako, że był to tzw. „długi weekend” można było sobie pozwolić na przejechanie prawie dwóch tysięcy kilometrów. Każdego dnia nocleg był przewidziany w innym miejscu, a co za tym idzie również obiad w pięciu różnych miejscach.
Pierwszego dnia zasiadamy do obiadu,  podana została zupa. Zaglądamy ciekawie do wazy z zupą: pomidorówka z kluseczkami kusi swym zapachem nozdrza. Zjedliśmy szybko i czekamy na drugie danie. Kelnerzy wnoszą półmiski: file z kurczaka, ziemniaczki i zestaw surówek. Mniamuśność, jak mawiał Pasibrzuch, w jednej z kreskówek dla dzieci..
Dzień drugi. Wspaniała restauracja, kolejny obiad i znów ciekawie patrzymy do wazy z zupą: pomidorówka z kluseczkami łaskocze nozdrza, na drugie: file z kurczaka, ziemniaki i zestaw surówek.
Dzień trzeci. Zmęczeni po trudach zwiedzania lokujemy się za stołami kolejnej restauracji, w kolejnym mieście. Wnoszą zupę w wazach, moi towarzysze przy stoliku, nota bene świetni kierowcy, tym razem już bez zaglądania prorokują: pomidorówka z kluseczkami, zgadza się. Na drugie kierowcy zgadują: filet z kurczaka, ziemniaki i zestaw surówek, również się zgadza.
Dzień czwarty i piąty, jeśli chodzi o menu, wyglądał tak samo. Podejrzewać zaczęliśmy, że pomidorówka jest produktem regionalnym i dlatego tak często zjawia się na obiad. Nie mieliśmy tylko wytłumaczenia na filet z kurczaka, ziemniaki i zestaw surówek. Koledzy kierowcy stwierdzili krótko:
- „To chyba zestaw obowiązkowy, bo pewnie biją się o złotą patelnię”.
Jakoś przeżyliśmy ową pomidorówkę, ten nieśmiertelny „zestaw obowiązkowy”, czyli filet kurczaka, ziemniaczki i zestaw surówek, bo jak powiadają głód jest najlepszym kucharzem.

Po zakończonym wyjeździe w świetnym humorze wracam do domu na troszkę spóźniony obiad. W progu wita mnie moja małżonka i od razu oświadcza:
- „Kochanie specjalnie dla ciebie zrobiłam pomidorówkę, filet z kurczaczka, pyszne ziemniaczki i zestaw suróweczek”.

I jak mam nie kochać mojej żony?



I jak tu nie kochać pomidorówki?




sobota, 9 lutego 2013

Oczywistość nieoczywista



Tak, tak… Świat się zmienia. Przychodzą nowe pokolenia, a my…No cóż, przestajemy z wiekiem być „na czasie”. ( A może to „obciach” tak pisać?). To, co interesowało nas, nie koniecznie interesuje młodzież. Ba! To, co my uznajemy za oczywiste, nie jest oczywiste dla nich. Nie wolno o tym zapominać przy oprowadzaniu, bo zrobi się niezręcznie.
-Moi drodzy! W tej kamienicy, przed którą stoimy, wychowała się Beata Kozidrak.
-?
-No wiecie, wokalistka Bajmu.
-?
-Szklanka wody, Myśli i słowa, Nie ma wody na pustyni?
-?
-W telewizji często lecą. Praktycznie są na każdej imprezie transmitowanej przez różne stację.
-?
-?
-?
-O! A tu mamy drzewo oliwne. Jak sami wiecie...
A w myślach: „Ciekawe czy chociaż o oliwkach słyszeli!”







Zrozum bliźniego swego...



Sezon wiosenny pomału dobiegał końca. Wycieczki szkolne już dawno się skończyły i tylko jakieś niedobitki wycieczek tzw. „zakładowych” sennie posuwają się po mieście, pod wodzą przewodników. Właśnie zajechał kolejny autokar. Po rejestracji widzę Śląsk, czyli moja grupa. 
Witam się z grupą i proponuję przejście schodami pod zamek. Idą, ale twarze jakieś takie szare, bez wyrazu, może odurzyło ich czyste powietrze wschodniej Polski... Wreszcie sapiąc, jak lokomotywy doszli na szczyt schodów, więc żeby rozruszać troszkę moich gości, rzuciłem od niechcenia żarcik. Żadnej reakcji. Zdziwiłem się wywoływał on zazwyczaj salwę śmiechu, a tu twarze „zombie”. Przy moście rzuciłem kolejny żart, tym razem „z innej beczki”. To samo-„zombie” patrzą przed siebie, bez żadnej reakcji.
Uff, coś ze mną nie tak, czy żarty niestosowne? Przechodzimy przez bramę miejską, moje „zombie” ujrzały ogródek piwny i.... pojawiły się pierwsze odruchy życia: języki powoli wysuwały się z ust, suche, jak papier i chowały się z trudnością, wydając przy tym cichy odgłos mlaskania. No cóż, zarządziłem 20 minutową przerwę. Ruszyli przed siebie i z trudem dotarli do ogródka, po czym z zapałem przyssali się, jak glonojady, do szkła wypełnionego złocistym płynem.
Po kilku dosłownie minutach, od stolika oderwał się i podążał do mnie „kierownik wycieczki”, ale jakże odmieniony! Błyszczące oczy, uśmiech na twarzy i jowialnym głosem zwraca się do mnie:
- „Szefie, teraz jeszcze raz pod zamek i powiedz pan to wszystko jeszcze raz....”
No cóż, okazało się , że na Lubelszczyźnie są trzeci dzień i mają „bardzo intensywny program wycieczki”.
Oczywiście ze zrozumieniem potaknąłem głową, wszak trzeba rozumieć bliźniego swego.

czwartek, 7 lutego 2013

Pilot zawsze wie gdzie jest...



Mówią: nie ma ludzi nieomylnych. Inni powiadają, tylko ten się nie myli, kto nic nie robi, wtedy mój kolega zawsze dodawał – więc ty nie możesz się pomylić. Śmieszne, bardzo śmieszne. Jednak do rzeczy. Chciałem powiedzieć o trudnej sztuce znalezienia właściwej drogi. Przed każdym wyjazdem, zwłaszcza tym na dłuższą trasę, całe godziny spędzamy nad mapami studiując najróżniejsze wersje dojazdu, charakterystyczne punkty oraz możliwe postoje. Czasem nawet zerkamy do internetu, żeby sobie przypomnieć szczegóły, które mogą nam pomóc w spokojnym odbywaniu podróży i zapewnienie całkowitego bezpieczeństwa naszym podopiecznym.
Są jednak trasy które powtarzamy kilka, bądź kilkanaście razy w miesiącu (tak, tak – kilkanaście razy w miesiącu), to przeważnie wycieczki jednodniowe. Bardzo lubię tę formę pracy, bowiem zawsze wieczorem mogę liczyć na wypoczynek w domowych pieleszach. 
Kiedyś (w zeszłym sezonie) jechałem z grupą kolejny raz, do starego, pięknego Sandomierza. Zatrzymaliśmy się na parkingu tuż przed mostem na Wiśle. W tym czasie nawiązałem bardzo miłą rozmowę z kierowcą na tematy kulinarne, jako że obaj uwielbiamy gotować i pitrasić. Przerwa w podróży dobiegła końca i grupa usadowiła się wygodnie w autobusie i ruszyliśmy. Tuż zaraz za mostem jest rozjazd: jedna droga, ta prosto, prowadzi w kierunku Kielc, druga zaś, ta w lewo, w kierunku Sandomierza. Właśnie roztrząsaliśmy problem grillowania pstrąga tęczowego i ...... tak jest przejechaliśmy ów zjazd. Szybko połapaliśmy się w sytuacji jednak postanowiliśmy pojechać inną drogą (bo i taka możliwość istniała). Widziałem co prawda zdziwione oczy niektórych uczestników, że nie skręciliśmy tam gdzie zwykle się to robi, ale chcąc uratować swoją reputację jechaliśmy dalej. Do Sandomierza wjeżdżaliśmy z górki i wtedy jak na zamówienie, pięknie zaprezentowała się bryła tego pięknego miasta, oświetlona promieniami prawie letniego słońca. Zobaczywszy ów widok powiedziałem”
- „Wybrałem dla Państwa właśnie ten wjazd do miasta, żebyście mogli podziwiać go z tak, mało znanej perspektywy”
Wszyscy byli pełni uznania dla mojego „znawstwa” tematu i chęci zapewnienia jak największych wrażeń.
Mnie zaś przypomniały się słowa mojego przyjaciela, który w takich sytuacjach mawiał:
- „Pamiętaj, przewodnik, czy pilot nigdy się nie gubi, on zawsze wie, gdzie jest, chociaż nie zawsze jest to miejsce do którego podążał.”
Oj, święta prawda....

Można? Można!



Są pewne rzeczy na niebie i ziemi, które się filozofom nie śniły. A może śniły, tylko w rozumkach nas, szaraczków, pewne sprawy się nie mieszczą. Ot, na przykład!
Wycieczka do jednego z naszych wschodnich sąsiadów. Dodam tylko, bo to ważne, że jest to wyjazd szkoleniowy. Grupa adeptów sztuki pilockiej, pod opieką starszych doświadczonych kolegów, co to „nie takie rzeczy widzieli”. Kraina, do której nas zapędziło, jest dość rzadko odwiedzana, a szkoda. Jesteśmy w jednym z większych miast i przeszukujemy uliczki w poszukiwaniu zabytków, których, nota bene, niewiele zostało. Jeszcze! Ale nie uprzedzajmy faktów.
W końcu, na liście zabytków do obejrzenia przyszedł czas na ruiny starego, średniowiecznego zamku. Ruszyliśmy, więc krętymi ulicami w poszukiwaniu owej „kupy kamieni”. Szukamy, szukamy…Nie ma! Fakt, że niewiele ich zostało, ale bez przesady. W zeszłym roku były. Wszyscy zgłupieli. Na placu, na którym według planu powinny stać ruiny, rozglądaliśmy się zdezorientowani dookoła, chodząc w tą i z powrotem.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do nas, że ta ściana po drugiej stronie ulicy, zbudowana z czerwonej cegły jest owymi, poszukiwanymi ruinami. Fakt, że da się odbudować średniowieczne zamczysko w rok (!!!), był tak absurdalny, że nikomu nie mieściło się to w głowie. Nawet pilotom z kilkunastoletnim doświadczeniem. Ale są przecież rzeczy na niebie i ziemi, które się  pilotom wycieczek nie śniły…




środa, 6 lutego 2013

Nauka pokory.



Często nosi nas po świecie, a co za tym idzie i po naszym kraju z wycieczkami. Występujemy tam w roli pilotów turystycznych (proszę nas nie mylić z pilotami samolotów). Bardzo często też zdarzają nam się na tych wyjazdach, różne śmieszne i ciekawe sytuacje. Ostatnio bardzo często jeździłem z młodszą młodzieżą, czyli z dziećmi ze szkół podstawowych w najróżniejsze ciekawe miejsca. Pogoda, jak to pogoda, bywa kapryśna i te swoje kaprysy objawia w najmniej oczekiwanych momentach. Pewnego razu podążaliśmy na Ziemię Świętokrzyską, by nacieszyć oczy przepięknymi widokami. Od razu po wyjeździe zaczął padać deszcz. Ja w obowiązkowym i służbowym dobrym nastroju, przepełniony optymizmem zabawiałem dzieciaki jak mogłem najlepiej, jednak ich smutne oczyska ciągle patrzyły na zapłakany świat za oknem autokaru.
Cóż tu zrobić? Przecież nie mam żadnego wpływu na tę aurę, ale jakoś tak mi się wyrwało, że powiedziałem z miną znawcy:
- „Spokojnie, pochodzę z gór, a tam wszyscy przepowiadają pogodę i mówię Wam, zanim dojedziemy wyjdzie słońce”.
Oczywiście sam nie wierzyłem w to co mówię, bo żadne oznaki na niebie i ziemi nie wskazywały na zmiany, ale trudno, może choć przez chwilę poprawię ich nastrój. Nawet siedząca za mną dziewczynka potwierdziła koledze z którym siedziała:
- „Mój tata mówił, że górale zawsze dobrze wiedzą kiedy pogoda się zmienia, oni podobno mają wmontowaną pogodynkę”.
Nie było wyjścia, więc (podobnie jak Tewje mleczarz) pomyślałem sobie:
- „A co by ci przeszkadzało Panie Boże, żeby rzeczywiście wyszło słońce?”
Nie minęło pół godziny a na horyzoncie chmury nagle się rozerwały i z dala na pagórkach zabłyszczało słońce. Poczułem się wtedy jak człowiek wtajemniczony, mający konszachty w Niebie.
Cały czas zza chmurek błyskało figlarne słoneczko, a dzieci były szczęśliwe i dumne, że ich pilot tak świetnie przepowiada pogodę. Ostatnim punktem był zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego. Jedziemy. No tak, a na horyzoncie znów pojawiła się ciemna masa deszczowych chmur. Dzieciaki więc zwracają się do mnie, jak do największego guru:
- „Będzie padało?”
- „A skąd zdążymy przed deszczem, ja pilot wam to mówię, to wierzcie.”
Sparafrazowałem powiedzonko wójta, z „Chłopów” Reymonta. No i dostałem nauczkę.
Widocznie Najwyższy pomyślał sobie: dość tej chwalby, czas na przykrą rzeczywistość i twarde lądowanie. Pięćset metrów przed zamkiem lunął taki deszcz, że wyjście z autokaru było zupełnie niemożliwe. Zobaczyliśmy zatem, tę piękną magnacką siedzibę z okiem autobusu i udaliśmy się w drogę powrotną.
Nie wiedziałem jednak, że Najwyższy skłonny jest żartować, bowiem ujechaliśmy ze dwa, no może trzy kilometry i z dala zobaczyliśmy pięknie oświetlony resztkami zachodzącego słońca, zamek Krzysztofa Baldwina Ossolińskiego.
No bardzo śmieszne, Panie Boże, no bardzo śmieszne...

wtorek, 5 lutego 2013

Haftować jak Matejko.



Tak łatwo się mówi – mistrz Jan Matejko. Ja to mistrzostwo odczułem niemalże na własnej skórze. Jest w naszym mieście, w jednym z muzeów, wspaniałe dzieło „Unia Lubelska”, oczywiście autorstwa wspomnianego Matejki. Obraz ten jest jednym z ważniejszych punktów prawie wszystkich wycieczek, szczególnie szkolnych. Jednak nie tylko szkoły wędrują do niego, przecież to – było, nie było – prawdziwe dzieło, mające onegdaj „podnieść ducha narodu”. My przewodnicy opowiadając o tym obrazie, skupiamy się głównie na jego przesłaniu i na postaciach występujących na nim. Oczywiście staramy się zapamiętać prawie wszystkie imiona,  nazwiska i twarze bohaterów obrazu. Miałem przyjemność kiedyś, prowadzić właśnie po muzeum i galerii obrazów grupę jak to się mówi: „gospodyń wiejskich”. Panie były naprawdę wspaniałe, zadawały bardzo ciekawe i niekiedy trudne pytania. Wreszcie dotarliśmy do dzieła mistrza Jana Matejki. Z wielkim zainteresowaniem oglądały poszczególne sceny obrazu, słuchały opowieści o czasach Unii Lubelskiej, wreszcie pozostawiłem grupie chwilkę czasu na samodzielną kontemplację.
Wtedy to zauważyłem trzy panie stojące po prawej stronie obrazu i zawzięcie dyskutujące. Nie chciałem im przerywać, ale jedna z nich podeszła do mnie i poprosiła o rozstrzygnięcie sporu. Chodziło mianowicie o to, czy szata Radziwiłła zwanego „Rudym” jest namalowana, czy haftowana? Spojrzałem w miejsce, nad którym odbywała się dyskusja i zdębiałem. Rzeczywiście, z tej odległości szata wyglądała zupełnie tak, jakby została wyhaftowana, a nie namalowana. Wyjaśniłem paniom, że to malarstwo od początku do końca, ale jeszcze dłuższą chwilę stałem i przyglądałem się obrazowi z takim zdziwieniem, jakbym widział go pierwszy raz.
Ech! Niejedna pani domu chciałaby tak haftować jak mistrz Matejko...
Jakiż stąd wniosek? Uczymy się przez całe życie i drugi: musimy w sobie mieć naprawdę dużo pokory, żeby tę wiedzę przyswajać, nawet w takich sytuacjach.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Rozczarowania...



Jeżeli wydaje się Państwu, że praca przewodnika jest łatwa, to grubo się Państwo mylą. Nie wystarczy  nauczyć się materiału. Każda grupa jest inna. Mniejsza, większa, starsza, młodsza, "skacowana", bądź nie. Zawsze trzeba dostosować trasę i wiadomości do sytuacji. Przecież skoro mamy ze sobą spędzić kilka godzin, to i przewodnikowi, jak i turystom zależy na tym, żeby się dobrze bawić
Pół biedy, jeżeli przejście jest tzw. standardowe. Wtedy w zależności od sytuacji dostosowujemy program( a trzeba mieć dużo wyczucia). Gorzej jeżeli trasa jest „tematyczna”, a grupa do niej niedopasowana.
Jakiś czas temu, w przy okazji wielkiej rocznicy zorganizowano trasę : „ Śladami Konstytucji 3 Maja w Lublinie. (Tak, tak, jak się dobrze poszuka, to się znajdzie) Z tej okazji maj i czerwiec, były miesiącami, kiedy oprowadzaliśmy szkoły tym szlakiem. Ktoś może zapytać: i gdzie tu niedopasowanie? Jeśli ktoś nie wie, to chyba nigdy nie próbował opowiedzieć o tym czwartoklasistom. Kiedy zapytałam, co przerabiają na historii, to usłyszałam, że system feudalny. Gdzie im do Konstytucji? A tu przecież trzeba to tak przekazać, żeby im wytłumaczyć, dlaczego było to takie ważne wydarzenie. No oczywiście ich przy okazji nie zanudzić. Ale od czego ma się głowę na karku?
Ale czwartoklasiści to nic w porównaniu liceum. Prawdziwym wyzwaniem była dla mnie trzydziestoosobowa grupa dziewcząt z drugiej klasy liceum. Niby materiał już przerabiały, ale jak to z tymi zbuntowanymi… Wszystko jest nudne. Zastanawiałam się, co może zainteresować nastoletnie dziewczyny? Jak to co? Chłopaki! Kilka dni wcześniej, zaczęłam wertować książki, aby przypomnieć sobie informacje o dwóch największych „przystojniakach” tamtych czasów. Chodzi oczywiście o księcia Józefa Poniatowskiego i Ignacego Potockiego. Oprócz tego ploteczki z epoki, stroje, obyczaje. Taki osiemnastowieczny Pudelek, wpleciony w wątek Konstytucji.  Fakt, napracowałam się i nie mogłam się doczekać, kiedy przetestuje swój pomysł.
Przychodzę na miejsce spotkania i czekam. Patrzę, nadchodzi grupa! Jest i nauczyciel!
-Dzień dobry! Jesteśmy z tego i tego liceum. Czy pani jest naszym przewodnikiem?
-Tak, tak. To ja!
-Bo widzi pani… My, to byśmy sobie darowali ta Konstytucję. Bardziej by nas interesował Lublin średniowieczny. To będzie problem?
-Yyyyyyyy… Niiiieeeeee…


Zawodowi turyści.



W początkach mojej pracy przewodnickiej miałem przyjemność pracować z moim starszym stażem kolegą, z którym przytrafiła nam się taka oto przygoda.
Słoneczko zapowiadał ciepły dzień, jakieś chmurki bez celu wałęsały się to tu, to tam po niebie. My czekaliśmy dzielnie na grupę. Grupa miała być duża, więc podzielono ją na „dwie nierówne połowy” tak, żeby każdy mógł jak najwięcej skorzystać. Przybyć mieli z któregoś miasta na zachodzie kraju, więc miasta zadbanego, wedle tamtejszej mody. Troszkę się spóźniali, ale ostatecznie mieli tych paręset kilometrów do przejechania. My zaś, jak na przewodników przystało czekamy cierpliwie.
Pozwolę sobie na drobną dygresję. Uważam, że przewodnicy (przynajmniej nasi) to najcierpliwsi ludzie na świecie: przychodzą pół godziny przed planowanym spotkaniem z grupą, z posterunku zaś schodzą dopiero wtedy, kiedy grupa przekroczyła dwie godziny spóźnienia.
Ale „ad rem”. Niczym niezmącony spokój naszego oczekiwania przerwał nagle jakiś na czerwono ubrany człowiek, który energicznie wywijając przednimi kończynami, „wydłużonym kłusem” poruszał się w naszym kierunku. Kolega spojrzał na mnie znacząco i orzekł:
- „To ten”
Miało to znaczyć że to pilot z naszej grupy. Wyprzedził on całą swoją grupę o dobre dwadzieścia metrów i nadal, nie zmniejszając prędkości nieuchronnie zbliżał się do nas. Kolega uśmiechnął się tylko pod wąsem i zwracając się do mnie powiedział:
- „Zobacz młody, zaraz będzie ciekawie”
Rzeczywiście było. Pilot, kiedy już wreszcie wyprzedzając grupę o dobre trzydzieści metrów, dopadł nas,  zdyszanym głosem i przerażeniem w oczach wysapał:
- „Panowie, ale to są zawodowi turyści”
Kolega spojrzał na niego z politowaniem, więc pilot nadal uparcie, jak mantrę zaczął powtarzać:
- „ Panowie nic nie rozumiecie? To są zawodowi turyści”
Mój kolega spojrzał przed siebie, jakby taksując grupę i rzekł swoim niskim barytonem:
- „Panie kolego, a my jesteśmy zawodowymi przewodnikami”
Pilot zbaraniał i nie wykrztusił już ani słowa. My zaś wzięliśmy się do pracy. Musieliśmy być nieźli, skoro po zakończonej wycieczce grupa stwierdziła:
- „Wiecie panowie? To miasto jest śliczne i ma taki klimat, a u nas.... ech to nie to”.
Spuchłem z dumy (i zostało mi to do dziś).
Z rzeczonym kolegą pracowałem jeszcze kilka razy i zawsze bardzo mile tę współpracę wspominam.