czwartek, 28 lutego 2013

Trochę ponarzekam




W pracy przewodnika spotykam ludzi z całej Polski i nie tylko. Jest dość dużo turystów, którzy powracają do naszego miasta, a jeszcze więcej osób, które odwiedzają je po raz pierwszy. Reakcje są różne, tak jak różni są ludzie. Szczególnie jednak zapadają w pamięć słowa mieszkańców wielkich miast z zachodu kraju. Na szczęście są to rzadkie przypadki.

Któregoś dnia oprowadzałam małą grupę po mieście. Na samym początku jeden z panów postanowił „pochwalić” się, dlaczego przyjechali do Lublina:
- Wie pani, mój dziadek się tu urodził. Zawsze chciałem odwiedzić to małe, ukraińskie miasteczko.
- Proszę pana! To jest MIASTO POLSKIE od 1317 roku!

Innym razem jedna z turystek z jednego z 5 największych miast naszego kraju ( mocno wysunięte na zachód),  postanowiła podpytać się to jak się tu żyje. Cóż miałam odpowiedzieć? Do głowy przyszła mi tylko banalna odpowiedź – „normalnie”. Na to pani pokiwała głowa ze zrozumieniem i rzekła:
- Przyzwyczaiła się pani…

Ale na pewno nigdy nie zapomnę dwóch pań, które w jakimś konkursie wygrały wycieczkę do dowolnego miasta Polski.
-Widzi pani, pomyślałyśmy, że w Gdańsku, Krakowie, Warszawie to myśmy już były wiele razy. A w Lublinie nigdy. Bo to za daleko i w ogóle dziki wschód. Stwierdziłyśmy, że wypadałoby je jednak odwiedzić. Ooo.. Jak się rodzina i znajomi dowiedzieli to się zaczęli śmiać. „A gdzie wy chcecie jechać!” mówili ”tam przecież kocie łby i wozy drabiniaste jeżdżą”.
-No tak!- mówi druga - My tu z pociągu wysiadamy a tu są normalne ulice, kamienice, sklepy, place! A ile tu zabytków. A jak tu pięknie. Toż to normalne, wielkie MIASTO!!!

środa, 27 lutego 2013

Byłem w operze...



Dość dawno byłem uczestnikiem wycieczki do Lwowa. Piękne to miasto, choć mocno zaniedbane, na szczęście widać już światełko w tunelu, czyli widać ślady i chęci powrotu do dawnej świetności. Zamieszkaliśmy w hotelu dosłownie tuż obok dużego placu miejskiego na którym była cała masa kafejek i pub`ów, no i co najważniejsze Opera Lwowska.
Sam hotel można podsumować takim oto okrzykiem: – O! Matko Boska! Prosto socjalizm w pełnym rozkwicie. Mało tego sama obsługa windy w tym hotelu wymagała skończenia przynajmniej studiów politechnicznych, albo instytutu marksistowsko – leninowskiego. Nie będę się jednak znęcał nad tymi „urokami” miasta, bowiem jak zaznaczyłem, coś drgnęło, Lwów wziął się za swoje zabytki i wizerunek. Byłem w tym mieście w latach siedemdziesiątych i w porównaniu ze stanem obecnym jest olbrzymi postęp.

Rozgadałem się a miałem mówić o czymś zupełnie innym. Miałem mówić o operze. Właśnie, jednym z punktów wycieczki była wizyta na spektaklu w Operze Lwowskiej. Tytułu nie pomnę, ale nie zapomnę naszego polskiego mazura tańczonego przez balet tejże opery. Podsumuję to krótko – tragedia w trzech aktach i to wierszem. Gdyby nasze panny i ułani w wysokich czakach chcieli tak tańczyć we dworach i pałacach, to nie miałby kto iść do boju, bo już podczas takiego wykonania mazura pozabijali by się niechybnie. I ze wspaniałej szarży pod Samosierrą były by nici, a sam January Suchodolski ze swoimi szwoleżerami przewróciłby się w grobie na widok tak tańczonego mazura.

W czasie spektaklu siedziałem koło zażywnego jegomościa, który tuż po rozpoczęciu uwertury zasnął snem sprawiedliwego lekko pochrapując. Z uwagi na ceny biletów (chodziło o zmniejszenie kosztów) zajmowaliśmy miejsce na tzw. „jaskółce”, czyli na samej górze widowni. Wyżej było już tylko sklepienie i ogromniasty żyrandol. Jegomość, jak powiedziałem, spał sobie smacznie, ale w pewnym momencie jego chrapanie zaczynało być coraz głośniejsze. Siedząca z jego drugiej strony żona zaczęła go leciutko szturchać, żeby przestał wydzielać z siebie te irytujące dźwięki, zwłaszcza, że akurat akcja opery byłe wielce romantyczna i jego chrapanie słychać było zapewne dwa piętra niżej w lożach.
Kiedy wreszcie chrapnął zbyt głośno ja wcisnąłem się w fotel ze wstydu, jego żona dała mu takiego kuksańca, że wreszcie się przebudził. Nie otwierając wszakże oczu powiedział na głos:
- „Wanda, zgaś ten telewizor i przykryj mnie kocem”
Widocznie wydawało się biedakowi, że jest w domowych pieleszach. Żona stłumionym szeptem zwraca się do niego:
- „Krzychu, nie jesteśmy w domu, jesteśmy w operze, we Lwowie”
- „Nie gadaj głupot, zgaś ten telewizor i przykryj mnie kocem” – zadysponował jegomość.
Nie było dyskusji, na szczęście przyjął w śnie taką pozycję, że tylko leciutko sapał. Tak dotrwaliśmy do końca spektaklu.
Po wyjściu z przepięknego budynku opery zauważyłem owego jegomościa i jego, złą jak szerszeń żonę. Jegomość nic sobie nie robiąc z otaczających go ludzi przeciągnął się tak, że aż kości mu zatrzeszczały i dość głośno zwracając się do małżonki oznajmił:

 - „Kochanie, byłem w operze, ale nie oszukujmy się, to był ostatni raz.”

No cóż, miłośnikiem opery to on z pewnością nie był.



niedziela, 24 lutego 2013

Franciszek Starowieyski.



W muzeum na zamku wisiał kiedyś na półpiętrze piękny obraz Franciszka Starowieyskiego „Noc na krowiej wyspie”. To taka maleńka wysepka na Wiśle w okolicy Kazimierza Dolnego. Czy pan Franciszek na owej wyspie spędził noc, czy też nie tego nie wiem, ale obraz namalował. Jako, że owa wyspa to ostoja ptactwa wszelakiego, toteż i obraz pokazywał kobiety i mężczyzn nagich, albo i półnagich z ptasimi głowami i potężnymi dziobami. Malarz ów uważał, że golizna jest piękna, nic też dziwnego, że i postacie tak właśnie przedstawił. Jednakowoż, owe postacie, a kobiety szczególnie miały typowo ”rubensowskie” kształty.
Odwiedzający często pytali mnie dlaczego właśnie tak pokazuje ludzi Franciszek Starowieyski? Wszyscy tacy pełni, okrągli i pulchni... Zacząłem więc szukać wywiadów z nim i... natrafiłem na wywiad, w którym pani redaktor zadała artyście podobne pytanie:

- „Proszę, niech pan powie, czemu maluje pan postacie ludzkie o rubensowskich kształtach?”

Na co pan Franciszek (pewnie swoim pięknym „sznaps barytonem”) odpowiedział:

- „Bo widzi pani, kobieta powinna mieć wszystko na swoim miejscu, a nie miejsce na wszystko.”

Od tamtej pory kiedy rozmawiam o malarstwie Starowieyskiego, lub jego guru, Rubensa, zawsze przytaczam te właśnie słowa, które wzbudzają śmiech i rozładowują napięcia w każdej sytuacji.



sobota, 23 lutego 2013

„Święty Antoni, ratuj w każdem przypadku”



Jeszcze do niedawna od strony starego miasta, na Bramie Krakowskiej wisiał portret świętego Antoniego, patrona lubliniaków. Mam nadzieję, że on tam niebawem powróci. Jeśli zaś ktoś chciałby dotrzeć do dokumentów, kiedy i przez kogo był nam za patrona nadany, to obawiam się, że ich nie znajdzie. My lubliniacy po prostu przyjęliśmy go za swojego patrona i koniec. Bardzo często turyści przybywający do naszego miasta pytają nas przewodników:
- „Właściwie, dlaczego akurat święty Antoni?”
 Hm... odpowiedź jest oczywiście trudna, ale jak mawia mój przyjaciel – „przewodnik, to nie komandos, on musi sobie dać radę” – wymyślamy najróżniejsze hipotezy na ten temat. Najbardziej prawdopodobną jest ta, że to patron rzeczy i ludzi zagubionych, a my lubliniacy jesteśmy tak roztargnieni, że potrafimy zgubić wszystko: pieniądze, klucze od domu, czy samochodu, dokumenty, nawet miłość, czy też dziewczynę, albo żonę.

Tak, tak moi kochani! Nie tak dawno na początku zeszłego miesiąca byłem z własną małżonką na zakupach w hipermarkecie. Zatraciłem czujność (jak się mówi w służbach mundurowych) na sekundę dosłownie i żona mi zginęła, no, przynajmniej z moich oczu. Oczywiście znalazłem ją po drugiej stronie kas, czyli już po dokonanych zakupach i co?
Ano mój portfel zrobił się lżejszy, tak mniej więcej o połowę.

No i jak tu nie wziąć sobie za patrona świętego od rzeczy zagubionych?

„Święty Antoni, ratuj w każdem przypadku!”




czwartek, 21 lutego 2013

O przewodnikach.



O przewodnikach różnie gadają:
Historię w jednym paluszku mają,
I miasto znają jak nikt na świecie,
Najwięcej mówią w całym powiecie...

Może i prawda, że gadatliwi,
To wszak zarobek im umożliwi.
Za to już w domu nie rzekną słowa,
Choćby prosiła druga połowa:
„Powiedz kochanie, jak minął dzionek,
Jesteś zmęczony, nie jak skowronek.
Przecież masz pracę taką przyjemną...
Chodź i pogadaj tu troszkę ze mną.”

Ta! Przyjdź pogadaj; czy przez dzień cały,
Struny głosowe się opieprzały?
I ręce bolą mnie od gadania,
Takie my mamy trudne zadania.

Chcę rzec, to czego jeszcze nie wiecie:
To najcierpliwsi ludzie na świecie.
Przychodzą wcześniej minut trzydzieści,
To się niektórym w głowach nie mieści.
Jak to? Tak wcześnie? Powariowali!
A jak się spóźnisz, świat się zawali?
Lecz oni swoje – lepiej poczekać,
Tu śpiewa ptaszek, tam płynie rzeka...

Gdzie ta cierpliwość? Spytać ktoś może.
Piszę odpowiedź, szybko, w pokorze.
Kiedy wycieczka czasem się spóźnia,
Tym się przewodnik zawsze wyróżnia,
Że czeka zawsze bardzo cierpliwie,
Całkiem spokojnie i nie zgryźliwie.
Dopiero, gdy dwie miną godziny,
Mogą powrócić do swej rodziny.

Więc uszanujcie nas przewodników
Mamy wszak zmartwień także bez liku,
A jednak zawsze dla Was z uśmiechem,
Jesteśmy dawnej historii echem.



Dla takich chwil zostaje sie przewodnikiem!



        Nie wiem dlaczego, ale większości ludzi przewodnik kojarzy się ze starszą osobą, najczęściej emerytem. Jakąś staruszką bądź staruszkiem o siwych włosach, z wielkimi, rogowymi okularami. Kiedy tymczasem na miejsce spotkania przychodzi młode dziewczę (pochlebstwo dobra rzecz), turyści często patrzą po sobie niepewnie.
Któregoś dnia biegłam na miejsce spotkania. Byłam trochę spóźniona. Nie było to spóźnienie na samo spotkanie, bo staramy się być na miejscu tak przynajmniej pół godziny wcześniej. I rzeczywiście! Mimo, że byłam na miejscu 20 min przed czasem, moja grupa już czekała.
        Była to grupa niewielka, składająca się z kilkunastu osób. Jak się później dowiedziałam, duża część uczestników wycieczki, postanowiła udać się na zwiedzanie miasta na własna rękę.  Właściwie nie samego miasta, co rozlicznych piwnic lubelskich kamienic, kryjących złociste, chmielowe skarby (obowiązkowo z pianą na dwa palce).
        Podeszłam i zapytałam czy są „z tego i tego miasta”, i czy czekają na przewodnika. W odpowiedzi usłyszałam, że owszem czekają. Trochę chciało mi się śmiać, kiedy odpowiadając rozglądali się za moimi placami, wypatrując owego przewodnika, mającego się niechybnie zjawić.
- To ja! – oznajmiłam krotko i zwięźle.- Czy czekamy jeszcze na kogoś?
        Wtedy mój wzrok spoczął na pewnej pani, która w tej chwili zrobiła oburzona minę i z niedowierzaniem wykrzyknęła:
- Pani jest naszym przewodnikiem!?
- Tak- odpowiedziałam spokojnie, a w myślach dodałam: „Aha! Wyzwanie”. Dlaczego byłam spokojna? No cóż, doskonale wiedziałam jak nasza wycieczka się skończy.
         Żegnając grupę, miałam mnóstwo satysfakcji patrząc na rozanielona twarz owej "oburzonej" damy, a do dziś  pamiętam te słowa wypływające z jej ust:
- To była prawdziwa przyjemność!

Ech… Dla takich chwil zostaje się przewodnikiem!





środa, 20 lutego 2013

A może by tak...



Najzabawniejsi są najmłodsi turyści w naszym mieście. Najzabawniejsi, ale i najuważniejsi. Oni naprawdę doskonale wyczuwają, kiedy przewodnik ma określony plan opowieści na trasę, a kiedy powiedzmy uczciwie „odwala chałturę”. Mnie najbardziej fascynuje sposób postrzegania świata przez takich właśnie 2 – 3 klasistów . Akurat dostała mi się taka grupka młodych turystów i miałem poprowadzić ich szlakiem legend lubelskich. Wiadomo, zacząć trzeba od samego początku, no i zacząłem. Opowieść dotyczyła właśnie jak to przed wiekami miasto otrzymało od jakiegoś księcia nazwę. Legenda mówi, że książę postanowił nadać ją według znaku, znakiem zaś miała być ryba złowiona w istniejącym wtedy nieopodal zamczyska, Wielkim Stawie Królewskim. Dzieciaczki słuchały z otwartymi ze zdumienia buziami, bo pierwszy raz słyszały że tak kiedyś nadawano nazwy miastom i przysiółkom.
Dalej legenda donosi, że ów książę złapał w sieć dwie ryby, był tam szczupak i lin. I tak się zastanawiał, jaką nazwę nadać? Szczupak, lub lin – szczupak, lub lin... Przyznam, że uparcie dążyłem, żeby któreś z dzieci powiedziało właściwą nazwę miasta, a tu....
Jedno z bardziej rezolutnych dzieciaków zakrzyknęło:

 - „Proszę pana, to w takim razie miasto powinno nazywać się „Szczuplin!”

No właśnie, a czemu nie Szczuplin?




wtorek, 19 lutego 2013

Świat wg gimnazjalisty.



Gimnazjaliści to taka dziwna grupa uczniów, którzy jeszcze nie są dorośli, ale za to mają sporo aspiracji do dorosłości. Przy okazji nie bardzo wiedzą jak podkreślić ową „dorosłość”, więc wychodzą czasem całkiem pokraczne sytuacje. Nie wszyscy oczywiście tak się zachowują, bo skrzywdziłbym tych, którzy są zwyczajnymi chłopakami i takimi dziewczynami.
Ostatnio miałem taką grupę w Podziemiach Lubelskich. Czegóż oni nie wymyślali; jeden, że piwo to codziennie pije, drugi, że ma trzecią, czy nawet czwartą dziewczynę... Słuchałem tego z politowaniem patrząc na ich młode buzie i myśląc, czy moja córka będąc w tym wieku, aż takie głupoty mówiła? No ale nic to, wchodzimy do podziemi.
Oczywiście cały czas owa ekipa przeszkadzała przewodnikowi z podziemi w opowiadaniu o historii miasta. Padały najróżniejsze pytania, zupełnie nie mające związku z tematem wycieczki, które wzbudzały sztuczny rechot pozostałych. Jako, że był to poniedziałek, w podziemiach urzędował i opowieści snuł opisywany już na tym blogu, stary wędrowny dziad. Pierwsze spotkanie z nim nie należało do najsympatyczniejszych, bo zaczęło się od drwin w wykonaniu gimnazjalistów. Chyba myśleli, że przez cały czas będzie „za pan brat, świnia z pastuchem”. Oj, jakże się pomylili. Kiedy aktor opowiadał historię budowy murów obronnych miasta nadmienił, iż uczynił to król Kazimierz Wielki. Natychmiast niemalże męska część grupy, znów z drwinami pokazywała okolice klejnotów rodowych, mówiąc, że „miecz miał wielki”. Zauważyłem wtedy, że aktor nie wytrzymał, podszedł do najbardziej aktywnego w tych drwinach i patrząc mu prosto w oczy rzekł:

- „Uważaj wasze, bo kto mieczem wojuje, od pochwy zginąć może.”

Zapadło najpierw głuche milczenie, a potem śmiech z owego nieszczęśnika, ale od tej pory drwiny ustały i ci rubaszni młodzieńcy stali się normalnymi uczniakami, którzy okazali się nawet niezłą ekipą.
Widać, co niektórymi trzeba wstrząsnąć, żeby do rozumu przyszli.



poniedziałek, 18 lutego 2013

Turysta pyta i komentuje...

To się zdarza... a czasem wychodzi śmiesznie:

Ja + grupa późnych nastolatków + grono pedagogiczne, plac w centrum... Jedna z lekko znudzonych uczestniczek robi mi uwagi i docinki... w pewnym momencie zabiera się za komentowanie mojego wyglądu:
>> "A ta broda to prawdziwa? Mogę Panu POCIĄGNĄĆ?"

W grupie dał się słyszeć lekki szmer... już miałem odpowiedzieć... ale poczułem na sobie badawczy wzrok grona pedagogicznego - co też teraz zrobię. Spanikowałem - pozostawiłem bez komentarza. A okazja była przednia...
Po takich przygodach powstało autorskie powiedzenie moje o... ale dostępne jedynie dousznie, na żywo ; P

Muzeum Wsi w ...; ja + grupa (dzieci + opiekunowie); podczas przejścia między zabytkowymi obiektami chłopczyk dość głośno rzuca:
>> "Ale ma Pan fajne DYNDADEŁKO!"
Opiekunka jednocześnie wybiegła na przód grupy i poczerwieniała, jej oczy krzyczały to, co zwerbalizowała:
>>"Co takiego?!"
A chodziło o:

Po zwiedzeniu zamku przeszedłem z grupą mostem w stronę starego miasta, już za bramą podeszła do mnie jedna z turystek (z ościennego kraju) i zapytała:
>> "Przepraszam, co to jest ten WIZERUNEK tam na moście, pod latarnią?"
Kilka minut spędziłem na dociekaniu - o co chodzi?
Dopiero gdy pytająca wykonała charakterystyczny gest pokazujący jak to to wygląda (skrzyżowane ręce i charakterystyczny uśmiech) domyśliłem się, że chodzi o:


W trakcie... pada pytanie:
>> "A co to za krzyż na niebie?"

Rozbroiło mnie, ale na poważnie potraktowałem zagadnienie i omówiłem krzyżujące się w naszym mieście szlaki handlowe. Bez cienia uśmiechu na twarzy... ale było trudno... żeby tylko nie parsknąć...