poniedziałek, 25 marca 2013

Jak opowiadanie stało się rzeczywistością.


Kiedy zejdą się przewodnicy, natychmiast zaczynają się opowieści z ich życia zawodowego. Przyznaję czasami robi się taki rejwach, jak na jarmarku na lubelskich Korcach, ale nic to. Ostatnio spotkałem się z koleżanką i oczywiście zaraz zaczęły się opowieści. Jednak jej opowieść przykuła moją uwagę i chciałbym ją tu przytoczyć.
Otóż rzecz działa się w bazylice mniejszej Ojców Dominikanów. Kościół pokrywał półmrok, co wszystkim elementom dekoracji renesansowo – barokowej nadawało szczególnego wyglądu i tajemniczości. Koleżanka właśnie snuła opowieść o ojcu Pawle Ruszlu, jego pracy i działalności, potem opowiedziała o tajemniczym zniknięciu jego ciała wraz z trumną sprzed ołtarza głównego w nocy. Dzieciaczki, które słuchały owej historii, uległy czarowi opowieści, nastrojowi tajemniczości spotęgowanemu owym półmrokiem i rzeźbom na ołtarzach bocznych, spoglądającym na przybyszów. W ciszy kościoła brzmiały słowa koleżanki, która mówiła o tym, jak w czasie zaborów, kiedy świątynia opanowana była przez wojska carskie zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ci którzy nieopatrznie zjawili się w tym miejscu późnym wieczorem, po zapadnięciu zmroku, mogli dostrzec postać dominikanina w białym habicie wędrującego po  nawach kościoła. Zdążyła wypowiedzieć te słowa, kiedy z zakrystii wyszła postać odziana w biały habit, prawie bezszelestnie zbliżyła się do grupy słuchających dzieciaczków, by przejść do stojącego w ciemnej kaplicy konfesjonału.
Dzieciaki stały jak wryte, niektóre nawet wstrzymały oddech i wszystkie były przekonane, że właśnie widzą postać ojca Pawła Ruszla, błądzącego jak wieki temu po zakamarkach świątyni.
Zupełnie przypadkowe zdarzenie pozostawiło w pamięci tych młodych turystów niezapomniane wrażenie. Ja dodam od siebie jedno: Lublin to zaczarowane miasto, tutaj wiele się może wydarzyć. 



sobota, 23 marca 2013

Garniator


Garniator...
Mali turyści zadają duuuuuuuuuuuużo pytań, ale też ciekawie na niektóre odpowiadają. Razu pewnego spacerowałam z takimi maluchami po Starym Mieście i tak sobie rozmawialiśmy, jak to dawno, dawno temu żyło się w Lublinie... Opowiadałam właśnie jak to kolorowo na naszych lubelskich jarmarkach bywało, jakie to piękne materiały sprzedawano na rynku, jakie piękne z tych materiałałów panie szyły sobie suknie... Dzieci bawiły się dobrze, wymyślały kreacje dla siebie, wybierały kolory... „To jak myślicie kto szył te piękne suknie?” - zapytałam. Hm, hm, hm... „To ja wam podpowiem – Jak tata chciałby uszyć sobie garnitur, to do kogo pójdzie?”. „Do... GARNIATORA” - krzyknął zadowolony mały chłopiec!
Ps. Tak sobie później myślałam, że też wsztrzeliłam się w dzisiejsze czasy z tym pytaniem:)


czwartek, 21 marca 2013

Kierowca, pilot i ...GPS

Któregoś dnia w trakcie wycieczki kierowca opowiedział mi takie zdarzenie:
- Wiesz… Dostałem niedawnoezlecenie na jednodniowa wycieczkę do Bałtowa. Słyszałeś o tym Jura Parku?
- No, tak. Jura park w Bałtowie znane miejsce. Byłem tam w zeszłym roku na objeździe po świętokrzyskim.
- Właśnie, spotykamy się rano, przychodzi pilot, dzieciaki, nauczyciele. Wszyscy wpakowali się do autokaru. No to nastawiłam GPS na Bałtów i ruszyliśmy. Nawet nie jechaliśmy daleko. Niecała godzina i byliśmy na miejscu.
-Godzina? Tam się jedzie trochę dłużej.
-Ano godzina. Zajeżdżamy i okazało się, że to jakaś dziura. Nie było żadnych oznaczeń gdzie do tego parku dojechać…
-?
- …Zatrzymywaliśmy się i ten pilot zaczął się dopytywać miejscowych, gdzie to jest. Nikt nic nie wiedział. Zaczęliśmy się zastanawiać, o co chodzi. Nauczycielki zaczęły się dopytywać, o co chodzi. I wtedy sprawdziłem na mapie.
-?
- No i, słuchaj, okazało się, że owszem do Bałtowa dojechaliśmy… Ale w województwie lubelskim!
- Ha, ha! I żaden z was się nie zorientował?
- A ni ja, ani on. Nauczycielki, to myślałem, że nas zjedzą.

Taaak… Nie ma to, jak dobre przygotowana trasa…Tradycyjnie, z mapą w ręku.


wtorek, 19 marca 2013

Podróże kształcą...


Kiedy w czasach swojej młodości spotykałem się jako wycieczkowicz z przewodnikami, wtedy zawsze przed oczami miałem wspaniała kreację pani Aliny Janowskiej, jako przewodniczki malborskiej w filmie „Pan Samochodzik i Templariusze”.
Pani Alina w doskonały sposób przedstawiła wielce znudzoną i zmęczoną przewodniczkę w środku sezonu turystycznego, której mylą się ilości osób w grupie i opowiada całą historię tak szybko i beznamiętnie, by jak najszybciej zakończyć pobyt z grupą, bo niedługo zamykają muzeum, a ona uda się wreszcie na zasłużony odpoczynek do domu. Długi czas myślałem, że cała ta kreacja stworzona została na potrzeby filmu. Do czasu jednak.
Oto udałem się na swoją rodzinną ziemię, jako pilot wycieczki młodzieżowej (dzieci z klasy VI szkoły podstawowej) i w planie mieliśmy zwiedzanie skąd inną ślicznego pałacu tuż, tuż po konserwacji. Bardzo się ucieszyłem, bowiem po pierwsze lubię takie rzeczy, po drugie pierwszy raz mogłem zajrzeć tam do środka. Przybyliśmy przed wejście do pałacu i tam przywitała nas całkiem młoda osóbka pani przewodniczki. Ucieszyłem się, bo pomyślałem, jeśli młoda pewnie ciekawie opowiada. Nie zdążyłem dokończyć myśli kiedy usłyszałem:

- „Znajdujemysięprzedpałacemnadportalemdziewczynananiedźwiedziuktórasymbolizuje....”

Dosłownie jak ciurkająca z kranu woda, albo nastawiona na troszkę szybsze obroty płyta, której nie sposób zatrzymać. Natychmiast przed oczami wyobraźni ujrzałem postać pani Aliny w słomkowym kapeluszu i ciemnych okularach we wspomnianym wyżej filmie. Prawdę powiedziawszy szczęka mi opadła i tak pozostałem kilka minut, w czasie których to moja grupa zniknęła wydłużonym kłusem w czeluściach pałacu. Pozostałem tak oniemiały, aż wreszcie postanowiłem wykorzystać ten moment na kawę. zdążyłem ją zamówić i otrzymać do stolika, kiedy właśnie pani przewodnik zakończyła „oprowadzanie” i zniknęła tak cicho jak się pojawiła.
Tylko dzieci pytały się mnie później w autokarze:

- „Proszę pana, a co to była za pani, co nas po tym pałacu tak goniła?”

Postanowiłem sobie w duszy: nigdy, przenigdy nie będę odwalał takiej chałtury, bo to poniżej naszej lubelskiej przewodnickiej godności.


niedziela, 17 marca 2013

Strzeżonego, Pan Bóg strzeże...Spokoju



Często, kiedy grupa jest już wprowadzona w dobry nastrój, przestaje „bać się” przewodnika. Zaczynają wtedy zadawać pytania, niekoniecznie już związane z zabytkami czy historią. Bardzo często dopytują się czy pracuje tylko jako przewodnik, kim jestem z wykształcenie i gdzie w takim razie pracuję. Pytania o moją pracę, są dla mnie bardzo niezręczne. Na co dzień pracuje w wielkiej firmie, posiadającą ponad 15 milionów klientów i każdy miał, ma, bądź będzie maiła coś z nią wspólnego. I o ile są to dobre doświadczenia, to pół biedy. Gorzej, jeśli doświadczenia są złe. I choć "żadna praca nie hańbi", na takie pytania odpowiadam wymijająco. Mówię, że jako przewodnik pracuję tylko dla przyjemności, natomiast, na co dzień pracuję w wielkiej firmie, ale nie powiem jakiej, gdyż pracuję w dziale płatności. A ponieważ, wszyscy są już w dobrym nastroju, więc przyjmują to jako żart i temat się kończy. Może komuś wydawać się to niegrzeczne, ale zaraz zrozumiecie, dlaczego tak robię.

Pewnego dnia, kierownictwo mojej firmy, podjęło nie do końca przemyślana decyzję. W efekcie klienci zostali postawieni w niezbyt komfortowej sytuacji. Trzeba było całą sprawę odkręcać, ale narażało to klientów na niedogodności, a nas pracowników na mnóstwo dodatkowe pracy i stresu. Tak się złożyło, że był środek sezonu i nasze miasto odwiedzało mnóstwo turystów. Ja również sporo oprowadzałam. Trafiła mi się pewna wesoła grupa i zaczęliśmy zwiedzanie miasta. Już po dobrych dwóch godzinach, padło to straszne pytanie:
-A pani to pracuje głównie jako przewodnik?
Odpowiedz była standardowa. Kilka osób wysłało do mnie porozumiewawczy uśmiech (bo przecież każdy kto pracuje ma nad sobą szefa) i poszliśmy dalej. Akurat czekała nas „długa prosta”, bez przystanków, więc ludzie zaczęli rozmawiać ze sobą na różne tematy. I wtedy usłyszałam za sobą jednego z "moich" turystów:
-A wiesz Zdzisiu, że te s… to mi zafundowali ( tu podał nazwę, owej „nieprzemyślanej decyzji kierownictwa”). Wiesz, co ja przez to miałem? A tu mi jeszcze bezczelnie p..baba (…) Jakbym dorwał takiego s…, jednego z drugim, to bym mu nogi…
-A ja miałem słuchaj tą samą sytuacje…Te oszusty, złodzieje…
I tak przez całą drogę.

Miałam wielką ochotę uciec w pierwszą lepszą uliczkę. Ale tylko zacisnęłam zęby, modląc się, żeby wycieczka skończyła się jak najszybciej. A przy okazji, gratulując sobie przezorności.




piątek, 15 marca 2013

Czy jedzie z nami pilot?

Czy jedzie z nami pilot?
Pierwszej wycieczki nie zapomina się... Było to kilka lat temu. Niedługo po zdanym pilockim egzaminie, miałam pojechać na wycieczkę! Nie powiem, trudno było znaleźć biuro, które zaufa i przyjmie bez doświadczenia (przecież kiedyś trzeba zacząć!). Jednak znalazłam! Wycieczka integracyjna – pilotaż grupki dorosłych z pewnej dużej firmy. Kierunek – Bieszczady. 
Plan był taki: Jedziemy na dwa autokary. Jeden pilotuje ja, drugi inny pilot. Wyjeżdżamy jednak razem, jednym autokarem z Lublina, zatrzymujemy się na parkingu w Rzeszowie, a tam ma czekać (!) na mnie już drugi autokar, z „moją częścią grupy”, którą mam pilotować kilka dni po Bieszczadach... 
Nadszedł mój wielki dzień – wyjeżdżamy z Lublina, dojeżdżamy do Rzeszowa przed czasem, robimy grupie postój i czekamy na mój autokar. Czekamy, czekamy, czekaaaamy, nie ma... Dzwonię do kierowcy: „ Dzień dobry! Jestem pilotem wycieczki dadadadada, proszę mi powiedzieć kiedy dojedzie Pan do Rzeszowa?:)”. „Do Reszowa – rzecze zadziwiony kierowca – Ja już do Sanoka dojeżdżam!”. „YYYYY, EEEE, YYYYY... Jak to? Miał mnie Pan zabrać w Rzeszowie!”. „Tak? Oj widzi Pani – wczoraj zamieniłem się z kolegą, to On miał jechać, ale nie mógł, no i nic mi nie powiedział, ze Pani w Rzeszowie będzie. Nie wiedziałem... to może, może zaczekamy na Panią w Sanoku?”. „Może? ...”. Cóż – wiele zagadnień omawialiśmy na kursie pilockim. Co zrobić gdy mikrofon nie działa? Co zrobić kiedy turysta się spóźnia? Co zrobić.. Co zrobić... Jednak nikt nie mówił – Co zrobić, kiedy kierowca uprowadza Ci grupę:)

... rowerowy

Czasami gdy się chce omówić infrastrukturę turystyczną krótko i soczyście, na usta ciśnie się:
"A niech to szlaK...!"
A te bywają znakowane przy pomocy tabliczek i ... ciemniejszego koloru trawy (do pasa niemal sięgającej).




poniedziałek, 11 marca 2013

Strach ma wielkie oczy.

Kiedyś dość dawno temu, zadzwoniła moja ówczesna szefowa. która rozdzielała wycieczki przewodnikom i tak do mnie mówi:
- „Weźmiesz grupę, której nikt nie chce?”
Jako że znalazłem się naówczas w dość kiepskiej kondycji finansowej to mówię jej:
- „Jasne, co będzie to będzie.”
Kiedy otrzymałem zlecenie, szefowa uświadomiła mnie, że to jest grupa pracowników Biblioteki Głównej ze stolicy. W tym momencie przestałem się dziwić, że jej nikt nie chciał, pewnie mają wiedzy ze trzy razy więcej niż my, siedząc w księgach wszelakich. No, to będzie ciężko – pomyślałem sobie, ale jak mawia jeden z moich kolegów: „przewodnik t nie komandos, on musi sobie dać radę”, poszedłem do domu przygotować się solidnie do przyjęcia tej grupy. Przewertowałem wszystkie notatki, wszystkie dostępne przewodniki i ostatnie dane statystyczne dotyczące ludności i bezrobocia. Wreszcie uznałem, że jestem już przygotowany.
W ustalonym dniu przybyłem na miejsce spotkania, oczywiście pół godziny przed ich przyjazdem, by jeszcze sobie przejrzeć ostatni raz najważniejsze informacje o mieście. Wreszcie przyjechali. Z autokaru wysypała się grupa młodych roześmianych ludzi. Przyjąłem ich godnie, zaczynając od uchylenia kapelusza i kiedy już dotarliśmy na szczyt schodów zamkowych, nieśmiało zapytałem skąd przybywają (tak jakbym nie wiedział) i jaką firmę reprezentują. Kierownik grupy udzielił mi odpowiedzi, że są ze stolicy i owszem z Biblioteki Głównej, ale Rolniczej...
Odetchnąłem, czegoś mnie jednak na tym ogrodnictwie nauczyli, więc cała reszta czasu przeznaczonego na zwiedzanie przeszła miło, przeplatana wymianą informacji na temat roślinności i upraw.
Jak powiada stare przysłowie:
„Strach ma wielkie oczy, ale zatwardzenie jeszcze większe”.



Jak czarcia łapa ludzi zmieniła.


Najtrudniejsze do oprowadzania są zorganizowane wycieczki biznesmenów.
Pewnie ktoś zaraz zapyta dlaczego? Ano tacy biznesmeni w czasie wycieczki wyglądają następująco: 
ciemny garnitur koszula pod krawatem, w przypadku kobiet garsonka i szpilki, no i w jednej ręce teczka z dokumentami, w drugiej zaś druga teczka z laptopem. 
Oczy utkwione przed siebie nieruchomo, myśli błądzące koło kolejnego pomysłu na zarobienie pieniędzy i stanie się człowiekiem miesiąca dla firmy...
Żebyśmy nie wiem co robili, to i tak nasze opowiadania trafiają w „watę” obojętności. 
Przecież oni wszystko wiedzą, wszystko widzieli, a to że uczestniczą w tej wycieczce to zwykła zawodowa uprzejmość, wobec swoich szefów, którzy im to przygotowali.
Postanowiłem się jednak nie poddawać. Na mur obojętności, natrafiłem już w zamku, w naszym muzeum, ale z wrodzonej ciekawości uczyniłem drugie postanowienie: zrobić eksperyment. 
Otóż, kiedy grupa karnie podążyła za mną na piętro, ustawiłem ich tak, żeby mogli oglądać wyłącznie mnie na tle białej ściany i zacząłem opowieść. Wymyśliłem sobie, że bajki to każdy lubi więc opowiadałem im o sądzie diabelskim i złym szlachcicu, co przekupił palestrę. Zauważyłem pierwsze oznaki zainteresowania, wszak łapówkarstwo, zwłaszcza takie historyczne, jest jakby tym elementem życia zawodowego, z którym mogą się niestety spotkać, choćby nie wiem jak nie chcieli. Właśnie doszedłem do momentu w mej opowieści jak to diabły opanowały sąd lubelski i jak postawiły sławetną pieczęć w postaci czarciej łapy.

- „Stół ów zachował nam się i zachowała się również na nim wypalona czarcia łapa, stoi tam!” – rzekłem z naciskiem i ręką wskazałem olbrzymi mebel stojący w kącie Sali.
- „Pójdźcie i obaczcie go przymierzcie może któraś z waszych łapek będzie pasowała...” dodałem na koniec.

I co?
Hehehehehe. Ruszyli niemalże kłusem do owego stołu i... w pewnym momencie zatrzymali się i gruchnęli szczerym śmiechem. udało się wyrwałem ich z tego letargu, w jakim się znajdowali.
Zaraz po zwiedzeniu muzeum poszli natychmiast do autokaru, zostawili swoje teczki i laptopy i już z zupełnie innym nastawieniem u uśmiechami na twarzach ruszyli na zwiedzanie grodu.

Tak, tak kochani bajki i legendy czynić cuda potrafią, spróbujcie sami.



sobota, 9 marca 2013

Lubelski kogucik.


Jaką siłę i moc mają lubelskie legendy? 
Przekonacie się za chwilę sami. Przypadła mi kiedyś grupa wycieczkowa dziewcząt z katolickiego liceum żeńskiego, z jednego z miast południa Polski. Przyjechały do nas z opiekunem, którym był ksiądz. Dziewczęta bardzo uważnie słuchały i zadawały całe mnóstwo bardzo mądrych pytań. Już prawie kończyliśmy zwiedzanie i przyszła pora na opowieści o Wieży Trynitarskiej. Przedstawiłem całą historię owego zabytku i wtedy przyszła mi do głowy myśl, żeby opowiedzieć, prawie dorosłym pannicom, legendę o kogutku na wieży. Zanim jednak to zrobiłem, zacytowałem wspaniały wiersz Józefa Czechowicza i dopiero kiedy nastrój był odpowiedni zacząłem snuć legendę. Mówi ona zaś o tym, że jeśli panna i dziewica (ma się rozumieć w jednym ciele) przejdzie przez tę bramę pod wieżą, to kogut zakręci się i zapieje. Zrobiłem smutną minę i powiedziałem, że jak do tej pory to ja nie słyszałem, że by kogutek z wieży piał, po czym zaraz dodałem:

- „No to co dziewczyny, próbujemy?”

Spojrzały po sobie i ruszyły w ślad za mną. Daleko nie uszliśmy. Tuż, tuż przez wejściem w bramę zatrzymały się i zaczęły wypychać jedna drugą, a żadna z nich przejść nie chciała. Ksiądz tylko się uśmiechnął i po cichu do mnie powiedział:

- „Niedługo pierwszy piątek miesiąca, to się dopiero nasłucham.”

No cóż, każdy lubi bajki i legendy, a co dopiero podlotki, ale żeby aż tak się tym przejmować?...