czwartek, 31 października 2013

Nocą po sezonie

Kolejny sezon turystyczny dobiegł końca. A ten miniony czas był wypełniony ciężka pracą. Nie myślcie, że narzekam. Nic takiego. Jednak czasami, szczególnie późna jesienią odczuwam potrzebę odpoczynku, spokoju, wyciszenia. W tym roku jakoś tak mi było tęskno do zacisznych czterech ścian. Tyle się działo! Więc kiedy nadeszła druga połowa października, z utęsknieniem wyczekiwałam kilku wolnych dni. Czy odpoczęłam? Hm…Myślę, że lepiej bym odpoczęła gdyby nie to:
Leżę pod ciepłym kocem, z kotem na kolanach, książką w jednej dłoni i kubkiem herbaty w drugiej. Nagle dzwoni telefon.
- Słuchaj, pamiętasz!- słyszę zdenerwowany głos w słuchawce.- Obiecałaś mi, że weźmiesz! Nie możesz odmówić!  Masz jutro i pojutrze dwie wycieczki. Obie po sześć godzin po mieście. Bez żadnych wstępów. Grupy po 50 osób. Gimnazjum...

I wtedy obudziłam się z krzykiem. Jeszcze długo musiałam sobie powtarzać: to był tylko sen, tylko sen…




poniedziałek, 30 września 2013

Białe myszki.



Lublin to chyba najbardziej zaczarowane ze wszystkich miast Polski. Dzieją się tutaj takie rzeczy „...o których się fizjologom nie śniło...” cytując Ferdka Kiepskiego. Coraz częściej bowiem, lubelscy przewodnicy oprowadzają swoje grupy w strojach historycznych. Miasto wtedy nabiera zupełnie innego kolorytu i jakby dał się odczuć powiew dawnych czasów.
Właśnie miałem bardzo pracowitą sobotę: dwie grupy od rana do wieczora i obie oprowadzałem w stroju szlacheckim z drugiej połowy siedemnastego wieku. Oczywiście nie obyło się bez pamiątkowych zdjęć, na których grałem rolę przysłowiowego „białego misia”.
Najciekawsze jednak były reakcje mieszczan. Najpierw towarzyszyły mojemu pojawieniu uśmiechy, gdzie indziej komentarze w stylu:
- „O Zagłoba idzie!”
No tak kiedyś mówiono o mnie Kmicic, a dzisiaj Zagłoba. Ostatecznie muszę się z tym pogodzić, w końcu jestem te 40 kilogramów starszy. Jednak to co mi się przydarzyło już po zakończeniu pracy tego dnia ubawiło mnie tak, że jeszcze do wieczora na wspomnienie zdarzenia śmiałem się serdecznie.
Już wracałem ulicą Grodzką w kierunku parkingu na placu zamkowym do mojego „żelaznego rumaka”, właśnie mijałem jeden z ogródków kawiarnianych kiedy przy jednym ze stolików podniósł się lekko chwiejący się pan. Zrobił to tak szybko, że pozostałe kufle wylądowały na ziemi. On zaś z wielkim zdziwieniem, nadal chwiejąc się na nogach, od złocistego płynu który jak widać lekko przedawkował zakrzyknął do kolegów:
- „Panowie, ja już nie piję, ja widzę jakieś dziwne postacie”.
Ech! Na co mi przyszło: byłem „białym misiem”, a teraz robię za „białe myszki”.
A niech tam! Jeśli tym sposobem uratuję choćby jednego „tutejszego” to i za tę postać mogę być brany.




sobota, 28 września 2013

Psikus statysty



 Ładna pogoda, chodzę z wycieczką po starym mieście, jesteśmy przy kamienicy gdzie mieszkała mieszczka Jadwiga z legendy o pożarze miasta Lublina więc opowiadam legendę tak z emfazą, wczuwam się, a oni słuchają, zainteresowani, pobudzeni, uśmiechają się coraz bardziej, myślę sobie, ale jestem świetna!! Więc dalej, dawaj! Wtem czuję za sobą czyjąś obecność, boje się odwrócić, ale powoli, powoli, a tam.. .Ucharakteryzowana na zakrwawioną twarz statysty z ekipy filmowej "Kamieni na szaniec", który to film kręcą teraz w Lublinie, postanowił mi zrobić psikusa, a wycieczka mu dopomogła. Nie pisnęli ani słowem...

sobota, 24 sierpnia 2013

Trzeba uważać...

W tym roku miałam okazję pilotować pewną przesympatyczną grupę z północy Polski. Wszyscy uczestniczy wycieczki związani byli z pewna firmą farmaceutyczna, której ( z tego, co się zorientowałam) jednym z hitów jest lek na przeziębienie. Aby nie uprawiać kryptoreklamy na potrzeby naszego tekstu nazwijmy go… Prolinex ( sprawdziłam- wujek Google mówi, że nic takiego nie istnieje :P )

Jednym z punktów naszej wędrówki były odwiedziny w skansenie pszczelnictwa. Gospodarz, który nas przyjmował i oprowadzał, od razu zrobił olbrzymie wrażenie na wszystkich uczestnikach. Bez trudu złapał z grupą kontakt i w zasadzie nic mi nie pozostało innego jak oddawać się jego urokowi ze wszystkimi. Oprowadził nas po obejściu, zaprosił do minimuzeum, w którym prezentował nam dawne narzędzia używane na wsi. Na koniec została nam degustacja, podczas której gospodarz zachwalał nam dłuższy czas cudowne właściwości miodów, pyłków i wszystkiego co związane jest z pszczołami.

W pewnym momencie znieruchomiałam, gdy do moich uszu dotarły słowa opowiadającego pana:

-Czy znają państwo lepszy lek na przeziębienie?....

Na reakcję nie trzeba było czekać. Jednej z pań skulonej w kąciku, wyrwał się teatralny szept, przez zaciśnięte zęby:

-Prlinex

wtorek, 20 sierpnia 2013

Co za różnica ?

Mój kolega ma okazję pracować w jednym z najbardziej urokliwych miasteczek w Polsce. Miejscem tym jest oczywiście Kazimierz Dolny. Niedawno przechadzając się ryneczkiem, usłyszał gdzieś niedaleko zachwyt jednego z turystów:

- Ależ piękny ten Sandomierz!



No tak. Sandomierz jest piękny, rzeczywiście. Ale Kazimierz Dolny ...


wtorek, 13 sierpnia 2013

Jakiś czas temu na Jarmarku

Wielkimi krokami zbliża się Jarmark Jagielloński. W zasadzie to już za chwilę !!!

Co roku my, przewodnicy, prowadzamy w tych dniach chętnych turystów. Pokazujemy najpiękniejsze zabytki, opowiadamy najpiękniejsze historię. Chętnych jest dużo a nas jednak dużo mniej, dlatego takie przejścia nie są może długie, ale za to zawierają samą esencję. Ale jednak każdy z nas ma inny styl i coś innego uważa za najważniejsze, dlatego miejsca, w których się zatrzymujemy mogą być różne.

Kilka lat temu, już na zakończenia Jarmarku, pewna pani ( najpewniej mieszkanka naszego Koziego Grodu), podeszła do kolegi i powiedziała.
- Wie Pan, ja tu chodzę z wami już czwarty dzień i za każdym z innym z przewodników. Każdy z was, o każdym zabytku opowiada inaczej i zatrzymuje się w innych miejscach. I jak już tak przeszłam z wami wszystkimi, to dopiero mogę powiedzieć, że znam Lublin!

piątek, 9 sierpnia 2013

Prawie,.... ale byłam blisko.

Pytanie: Jakie zwierzę chronione stanęło na przeszkodzie rozbudowie lotniska w Świdniku?
Odpowiedź: Susiec Perełkowy.

sobota, 29 czerwca 2013

Restauracyjna przygoda


Czerwcowe upalne popołudnie. Kończę z grupą zwiedzać muzeum na zamku. Część osób już wyszła, część robi zakupy w sklepiku z pamiątkami, jeszcze inni robią sobie zdjęcia na dziedzińcu. Normalna sytuacja.
W dalszym planie – jak zwykle – Stare Miasto, dominikanie, katedra. Potem obiad. Tymczasem grupa, zebrawszy się już w całości, prosi mnie o zmianę w harmonogramie. Są głodni, marzą o zimnym piwku. Zatem – ku radości ogółu – informuję grupę, ze teraz zaprowadzę ich do dobrej restauracji, jednej z lepszych na Starym Mieście. Idziemy.
Restauracja ta, w istocie należy do jednej z popularniejszych.  Świadczy o tym m.in. oblężony ogródek, w którym jest o wiele więcej osób niż w sąsiadujących. Zajmujemy miejsca, składamy zamówienie. Przy miłej pogawędce i zimniutkiej „Perle” czas płynie niespostrzeżenie, dopiero ja, spojrzawszy na zegarek, orientuję się, ze czas oczekiwania na zamówienie znacząco się przeciąga. Czekamy już 40 minut. Pani kelnerka zaczyna się tłumaczyć, że mają bardzo dużo zamówień, że nasze jest w przygotowaniu etc. Na moje pytanie: „Ile jeszcze będziemy czekać?” odpowiada, że jeszcze jakieś 15 minut. Reakcja grupy jest jednoznaczna: ”Oni chyba dopiero łapią tego świniaka!” „Wykopują kartofle”...Wreszcie pada, pełne rezygnacji: „Trudno, zaczekamy”. Po kolejnych 20 minutach naszych potraw ani widu, ani słychu. Grupa zaczyna się irytować, ja też. Zapytana, po raz kolejny pani kelnerka, zapewnia, ze za 15 minut na pewno już będziemy jeść. W tym momencie, gdy  czas naszego oczekiwania na realizację zamówienia przekroczył już ponad godzinę, część z grupy rzeczywiście dostała potrawy. Reszta czekała dalej. Po kolejnych 10 minutach, gdy po raz kolejny usłyszałam od obsługi lokalu, sakramentalne niemalże „Jeszcze 15 minut...” zdecydowałam wraz z pozostałą częścią grupy o opuszczeniu restauracji. Po blisko półtorej godzinie!! Na odchodnym ja, osoba przecież mało konfliktowa i ugodowa z charakteru, nie omieszkałam powiedzieć kilku gorzkich słów w kierunku obsługi. Jeden z panów zażądał widzenia z szefem restauracji – ponoć był nieobecny. OK, wierzymy na słowo.  Wściekli i głodni turyści zażyczyli sobie, bym zaprowadziła ich na najzwyklejszy kebab, co też spełniłam. Nie muszę dodawać, ze tam zostaliśmy obsłużeni bardzo szybko. Co z tego? Plan wycieczki runął na łeb i szyję, rozsypał się w gruzy. Część grupy – ta która jednak, po tej godzinie, dostała zamówienie, została w restauracji. Sporo osób, zniecierpliwionych przeciągającym się oczekiwaniem, już wcześniej udała się na własną rękę w poszukiwaniu innych lokali. Część wróciła do autokaru, przy mnie zostało niewiele osób, które, po skonsumowaniu bliskowschodniego fast-foodu, udała się na spacer po Starym Mieście. Czasu jednak zostało już niewiele. Nie zdołałam ani opowiedzieć wszystkiego co chciałam, ani pokazać.  I tak wyjazd z Lublina był opóźniony o godzinę, przez co grupa nie zrealizowała do końca planu wycieczki.
Przeprosiłam grupę, ale czy jakiekolwiek moje przeprosiny zwrócą im zmarnowaną imprezę, której lwią część spędzili na oczekiwaniu na zamówienie w, jednej z mających lepszą opinię, staromiejskich restauracji?
Do tej pory zawsze prowadziłam moje grupy właśnie tam. Nigdy nie było zastrzeżeń. Teraz jednak wiem, że posiadanie dobrej opinii i  licznej klienteli jest w stanie wszystko popsuć. Wydawało mi się to niepojęte, że, wobec tak licznej konkurencji, można w ten sposób potraktować gości. A jednak! Zatem od teraz dam zarobić innym lokalom, może nie tak popularnym, ale za to szanującym klienta i jego pieniądze – a przecież każda taka grupa, oznacza dla restauratora kilkuset złotowy zysk, nie licząc napiwków. A wystarczyło przecież, by obsługa, przed przyjęciem zamówienia, zastanowiła się, czy rzeczywiście mogą nas przyjąć. Nic by się nie stało, jakbym ten jeden, jedyny raz,  usłyszała: „Przepraszamy, nie damy rady, Państwo są zbyt liczną grupą...”. Co zadecydowało ze tak się nie stało? Pogoń za zyskiem za wszelką cenę? Chyba tak. Finał całej sprawy jest jednak taki, że lokal ma u mnie krechę jak stąd do Władywostoku. Cóż.  

Agata

  


środa, 26 czerwca 2013

Przyzwyczajenie...


Nie tak znów dawno miałem bojowe zadanie. Polegało ono na tym, że kiedy skończyłem opowieści diabła Czarciwąsa w Lubelskiej Trasie Podziemnej, miałem się również jako diabeł pojawić na powietrzni i oprowadzić grupę z podziemi, po zabytkach, które widzieli na makietach. Troszkę stremowany, bo przecież wystawiałem swe „diabelskie przebranie” na widok publiczny, a nie miałem żadnej pewności co do reakcji mieszkańców naszego grodu. Cóż jednak, powiedziało się A trzeba powiedzieć B. Wylazłem z podziemi „diabelsko pięknie” przystrojony z jakże figlarnymi różkami na głowie oraz ciągnącym się diablim ogonkiem i czekałem na grupę, która dopiero zbliżała się do wyjścia. Już po pierwszych reakcjach troszkę mnie zdenerwowanie i trema opuściły. Mieszczanie bowiem lubią zarówno anielskie istoty opiekujące się Lublinem, jak i diabły, które ferowały sprawiedliwe wyroki w Trybunale Koronnym.
Grupa wyszła z Podziemi i zaczęła się opowieść diabelska na powierzchni starego miasta. Wszystko szło jak po maśle, aż do czasu przejścia przez bramę w Wieży Trynitarskiej. Zazwyczaj prowadząc wycieczki stawałem tuż koło Archikatedry , w pobliży Archiwum Państwowego i opowiadałem dzieje budowli. Tak było również i tym razem. Potoczystą mową przedstawiałem właśnie wydarzenia odbudowy świątyni po pożarze, kiedy zauważyłem mieszczkę lubelską w starszym wieku przyglądającą mi się badawczo. Na początku nie zwracałem uwagi, ale widać ciekawość mieszczki była większa niż moja, zbliżyła się i zapytała:
- Czy diabeł nie boi się krzyża?
No tak! Odwróciłem się  i uprzytomniłem sobie natychmiast, że tuż za moim ulubionym miejscem do opowiadania stoi wielgachny krzyż.
Nie chcąc „wyjść z roli” zakrzyknąłem jedynie diabelskie:
- Brrrrrrrrrr, toć nie zauważyłem onego znaku, brrrrrrrrr ...
I natychmiast (jako że opowieść właśnie się skończyła) poprowadziłem grupę dzieciaków w stronę „kamienia nieszczęścia”.
Odwróciłem się jednak, pomykając w diabelskich susach, i zobaczyłem uśmiechniętą twarz starszej pani. Do tej pory nie wiem czy z powodu złapania „diabła za rogi” i zapędzenia go w „kozi (bo nie diabli) róg”, czy też z powodu radości wynikającej z mojej pociesznej roli jako lubelskiego przewodnika.
Kiedy ją spotkam następnym razem, będę musiał ją o to zapytać.



czwartek, 20 czerwca 2013

Mój dzień wolny

Od połowy maja, prawie do końca czerwca trwa szczyt sezonu turystycznego dla przewodników. Wycieczki prawie codziennie i to czasem podwójnie. Ba zdarza się, że jak trzeba to i potrójnie. Chociaż każdy z nas lubi tą pracę, to jednak sami przyznacie, że każdemu przysługuje chwila oddechu.

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę to lubię, ale...Turystom często się wydaję, że przewodnik też jedzie na wycieczkę. Turyści jadą na wycieczkę. Przewodnik jest w pracy. Musi pilnować trasy, a często gadać przez mikrofon i pilnować trasy. Odpowiadać na pytania i mówić kierowcy gdzie  skręcić, na jaki pas skręcić. Latać za grupą i patrzeć, czy nikt się nie zgubi i pilnować trasy. Instruować gdzie jest parking. Dopasowywać trasę zwiedzania do warunków zastanych na miejscu docelowym. Co chwilę kontrolować czy nie ma opóźnień, poganiać grupę, dbać o bezpieczeństwo i myśleć o dziesiątkach rzeczy, o których nawet nie wiecie, że musimy myśleć. Musi być historykiem, historykiem sztuki, dendrologiem, geografem, socjologiem, psychologiem, psychiatrą, kulturoznawcą, fizykiem (naprawdę!), gleboznawcą, ornitologiem, wybitnym dyplomatą i sam Bóg wie kim jeszcze. A przede wszystkim dużo mówić, przy okazji cały czas sprawdzać czy to, co mówi, nie nudzi grupy. Zastanawiać się jak przedstawić dany problem, aby wydała się interesujący dla każdego uczestnika. Nie można stosować standardów, bo grupa, grupie nie równa.

Od tygodnia czekałam na jeden wolny dzień…
Jednak trzy dni wcześniej odebrałam telefon od koleżanki przewodniczki i od razu w słuchawce od razu usłyszałam:
- RATUJ!!!!!
Oczywiście zapytałam o jaki dzień chodzi i jak się pewnie domyślacie, wycieczka maiła wypaść w mój wyczekiwany wolny dzień. Westchnęłam tylko mówiąc :
- Pojadę…
Zaczęłam więc szybko przygotowania, aby przejrzeć trasę, przypominając sobie małe co nieco oraz sprawdzić aktualności.
Przyjeżdżam na miejsce spotkania, cały czas myśląc w jakim miejscu trasy co mówić, co  przez mikrofon, a co na miejscu. Przywitano mnie jak to zwykle - niepewnie, a po chwili, trochę zakłopotana pani kierownik powiedziała:
- Wie pani, w ostatniej chwili podmieniono nam autokar i akurat ten nie ma działającego mikrofonu…A grupa jest duża…Obawiam się, że w autokarze nie będzie mogła pani nam nic opowiedzieć
-Cóż, to bardzo szkoda... No ale nic na to teraz nie poradzimy ( Dzięki Ci Siło Wyższa! Jedna rzecz mniej na głowie!)