wtorek, 19 listopada 2013
Gimnazjum? No tak....
Przyjemny letni dzień, wycieczka gimnazjalistów z
jakiegoś miasta X witamy się, już zaczynam opowieści, przedstawiłam się,
przechodzimy do punktu gdzie mam zacząć opowieść i jeden chłopiec tak
wyraźnie zabiega o moje towarzystwo, przyspiesza kroku i zaczyna pytać o
różne rzeczy ( myślę sobie - rezolutny młody dżentelmen, głodny
wiedzy, aż miło! A tak źle mówią o gimnazjalistach) ale tak zaczyna
pytać i z innej beczki.. -a Panią to kto zatrudnia?? - a ile Pani
zarabia? -Wie Pani, bo może byśmy się tak umówili.. ja Pani zapłacę
trochę więcej i Pani nas już puści do Mc Donalda....
czwartek, 31 października 2013
Nocą po sezonie
Kolejny sezon turystyczny dobiegł końca. A ten miniony czas
był wypełniony ciężka pracą. Nie myślcie, że narzekam. Nic takiego. Jednak
czasami, szczególnie późna jesienią odczuwam potrzebę odpoczynku, spokoju,
wyciszenia. W tym roku jakoś tak mi było tęskno do zacisznych czterech ścian. Tyle
się działo! Więc kiedy nadeszła druga połowa października, z utęsknieniem wyczekiwałam
kilku wolnych dni. Czy odpoczęłam? Hm…Myślę, że lepiej bym odpoczęła gdyby nie
to:
Leżę pod ciepłym kocem, z kotem na kolanach, książką w
jednej dłoni i kubkiem herbaty w drugiej. Nagle dzwoni telefon.
- Słuchaj, pamiętasz!- słyszę zdenerwowany głos w słuchawce.- Obiecałaś
mi, że weźmiesz! Nie możesz odmówić! Masz jutro i pojutrze dwie wycieczki. Obie po
sześć godzin po mieście. Bez żadnych wstępów. Grupy po 50 osób. Gimnazjum...
I wtedy obudziłam się z krzykiem. Jeszcze długo musiałam sobie
powtarzać: to był tylko sen, tylko sen…
poniedziałek, 30 września 2013
Białe myszki.
Lublin to chyba
najbardziej zaczarowane ze wszystkich miast Polski. Dzieją się tutaj takie
rzeczy „...o których się fizjologom nie śniło...” cytując Ferdka Kiepskiego. Coraz
częściej bowiem, lubelscy przewodnicy oprowadzają swoje grupy w strojach
historycznych. Miasto wtedy nabiera zupełnie innego kolorytu i jakby dał się
odczuć powiew dawnych czasów.
Właśnie miałem bardzo
pracowitą sobotę: dwie grupy od rana do wieczora i obie oprowadzałem w stroju
szlacheckim z drugiej połowy siedemnastego wieku. Oczywiście nie obyło się bez pamiątkowych
zdjęć, na których grałem rolę przysłowiowego „białego misia”.
Najciekawsze jednak były
reakcje mieszczan. Najpierw towarzyszyły mojemu pojawieniu uśmiechy, gdzie
indziej komentarze w stylu:
- „O Zagłoba idzie!”
No tak kiedyś mówiono o
mnie Kmicic, a dzisiaj Zagłoba. Ostatecznie muszę się z tym pogodzić, w końcu
jestem te 40 kilogramów starszy. Jednak to co mi się przydarzyło już po
zakończeniu pracy tego dnia ubawiło mnie tak, że jeszcze do wieczora na
wspomnienie zdarzenia śmiałem się serdecznie.
Już wracałem ulicą
Grodzką w kierunku parkingu na placu zamkowym do mojego „żelaznego rumaka”,
właśnie mijałem jeden z ogródków kawiarnianych kiedy przy jednym ze stolików
podniósł się lekko chwiejący się pan. Zrobił to tak szybko, że pozostałe kufle
wylądowały na ziemi. On zaś z wielkim zdziwieniem, nadal chwiejąc się na
nogach, od złocistego płynu który jak widać lekko przedawkował zakrzyknął do kolegów:
- „Panowie, ja już nie piję, ja widzę jakieś
dziwne postacie”.
Ech! Na co mi przyszło:
byłem „białym misiem”, a teraz robię za „białe myszki”.
A niech tam! Jeśli tym
sposobem uratuję choćby jednego „tutejszego” to i za tę postać mogę być brany.
sobota, 28 września 2013
Psikus statysty
Ładna pogoda, chodzę z wycieczką po starym mieście, jesteśmy przy kamienicy gdzie mieszkała mieszczka Jadwiga z legendy o pożarze miasta Lublina więc opowiadam legendę tak z emfazą, wczuwam się, a oni słuchają, zainteresowani, pobudzeni, uśmiechają się coraz bardziej, myślę sobie, ale jestem świetna!! Więc dalej, dawaj! Wtem czuję za sobą czyjąś obecność, boje się odwrócić, ale powoli, powoli, a tam.. .Ucharakteryzowana na zakrwawioną twarz statysty z ekipy filmowej "Kamieni na szaniec", który to film kręcą teraz w Lublinie, postanowił mi zrobić psikusa, a wycieczka mu dopomogła. Nie pisnęli ani słowem...
sobota, 24 sierpnia 2013
Trzeba uważać...
W tym roku miałam okazję pilotować pewną przesympatyczną
grupę z północy Polski. Wszyscy uczestniczy wycieczki związani byli z pewna
firmą farmaceutyczna, której ( z tego, co się zorientowałam) jednym z hitów
jest lek na przeziębienie. Aby nie uprawiać kryptoreklamy na potrzeby naszego
tekstu nazwijmy go… Prolinex ( sprawdziłam- wujek Google mówi, że nic takiego
nie istnieje :P )
Jednym z punktów naszej wędrówki były odwiedziny w skansenie
pszczelnictwa. Gospodarz, który nas przyjmował i oprowadzał, od razu zrobił
olbrzymie wrażenie na wszystkich uczestnikach. Bez trudu złapał z grupą kontakt
i w zasadzie nic mi nie pozostało innego jak oddawać się jego urokowi ze
wszystkimi. Oprowadził nas po obejściu, zaprosił do minimuzeum, w którym
prezentował nam dawne narzędzia używane na wsi. Na koniec została nam
degustacja, podczas której gospodarz zachwalał nam dłuższy czas cudowne
właściwości miodów, pyłków i wszystkiego co związane jest z pszczołami.
W pewnym momencie znieruchomiałam, gdy do moich uszu dotarły
słowa opowiadającego pana:
-Czy znają państwo lepszy lek na przeziębienie?....
Na reakcję nie trzeba było czekać. Jednej z pań skulonej w
kąciku, wyrwał się teatralny szept, przez zaciśnięte zęby:
-Prlinex
wtorek, 20 sierpnia 2013
Co za różnica ?
Mój kolega ma okazję pracować w jednym z najbardziej urokliwych miasteczek w Polsce. Miejscem tym jest oczywiście Kazimierz Dolny. Niedawno przechadzając się ryneczkiem, usłyszał gdzieś niedaleko zachwyt jednego z turystów:
- Ależ piękny ten Sandomierz!
No tak. Sandomierz jest piękny, rzeczywiście. Ale Kazimierz Dolny ...
wtorek, 13 sierpnia 2013
Jakiś czas temu na Jarmarku
Wielkimi krokami zbliża się
Jarmark Jagielloński. W zasadzie to już za chwilę !!!
Co roku my, przewodnicy, prowadzamy
w tych dniach chętnych turystów. Pokazujemy najpiękniejsze zabytki, opowiadamy
najpiękniejsze historię. Chętnych jest dużo a nas jednak dużo mniej, dlatego
takie przejścia nie są może długie, ale za to zawierają samą esencję. Ale
jednak każdy z nas ma inny styl i coś innego uważa za najważniejsze, dlatego miejsca,
w których się zatrzymujemy mogą być różne.
Kilka lat temu, już na
zakończenia Jarmarku, pewna pani ( najpewniej mieszkanka naszego Koziego Grodu),
podeszła do kolegi i powiedziała.
- Wie Pan, ja tu chodzę z
wami już czwarty dzień i za każdym z innym z przewodników. Każdy z was, o
każdym zabytku opowiada inaczej i zatrzymuje się w innych miejscach. I jak już
tak przeszłam z wami wszystkimi, to dopiero mogę powiedzieć, że znam Lublin!
piątek, 9 sierpnia 2013
Prawie,.... ale byłam blisko.
Pytanie: Jakie zwierzę chronione stanęło na przeszkodzie rozbudowie lotniska w Świdniku?
Odpowiedź: Susiec Perełkowy.
Odpowiedź: Susiec Perełkowy.
sobota, 29 czerwca 2013
Restauracyjna przygoda
Czerwcowe upalne popołudnie. Kończę z grupą zwiedzać muzeum
na zamku. Część osób już wyszła, część robi zakupy w sklepiku z pamiątkami,
jeszcze inni robią sobie zdjęcia na dziedzińcu. Normalna sytuacja.
W dalszym planie – jak zwykle – Stare Miasto, dominikanie,
katedra. Potem obiad. Tymczasem grupa, zebrawszy się już w całości, prosi mnie
o zmianę w harmonogramie. Są głodni, marzą o zimnym piwku. Zatem – ku radości
ogółu – informuję grupę, ze teraz zaprowadzę ich do dobrej restauracji, jednej
z lepszych na Starym Mieście. Idziemy.
Restauracja ta, w istocie należy do jednej z
popularniejszych. Świadczy o tym m.in.
oblężony ogródek, w którym jest o wiele więcej osób niż w sąsiadujących.
Zajmujemy miejsca, składamy zamówienie. Przy miłej pogawędce i zimniutkiej
„Perle” czas płynie niespostrzeżenie, dopiero ja, spojrzawszy na zegarek,
orientuję się, ze czas oczekiwania na zamówienie znacząco się przeciąga.
Czekamy już 40 minut. Pani kelnerka zaczyna się tłumaczyć, że mają bardzo dużo
zamówień, że nasze jest w przygotowaniu etc. Na moje pytanie: „Ile jeszcze
będziemy czekać?” odpowiada, że jeszcze jakieś 15 minut. Reakcja grupy jest
jednoznaczna: ”Oni chyba dopiero łapią tego świniaka!” „Wykopują
kartofle”...Wreszcie pada, pełne rezygnacji: „Trudno, zaczekamy”. Po kolejnych
20 minutach naszych potraw ani widu, ani słychu. Grupa zaczyna się irytować, ja
też. Zapytana, po raz kolejny pani kelnerka, zapewnia, ze za 15 minut na pewno
już będziemy jeść. W tym momencie, gdy
czas naszego oczekiwania na realizację zamówienia przekroczył już ponad
godzinę, część z grupy rzeczywiście dostała potrawy. Reszta czekała dalej. Po
kolejnych 10 minutach, gdy po raz kolejny usłyszałam od obsługi lokalu,
sakramentalne niemalże „Jeszcze 15 minut...” zdecydowałam wraz z pozostałą
częścią grupy o opuszczeniu restauracji. Po blisko półtorej godzinie!! Na
odchodnym ja, osoba przecież mało konfliktowa i ugodowa z charakteru, nie
omieszkałam powiedzieć kilku gorzkich słów w kierunku obsługi. Jeden z panów
zażądał widzenia z szefem restauracji – ponoć był nieobecny. OK, wierzymy na
słowo. Wściekli i głodni turyści
zażyczyli sobie, bym zaprowadziła ich na najzwyklejszy kebab, co też spełniłam.
Nie muszę dodawać, ze tam zostaliśmy obsłużeni bardzo szybko. Co z tego? Plan
wycieczki runął na łeb i szyję, rozsypał się w gruzy. Część grupy – ta która
jednak, po tej godzinie, dostała zamówienie, została w restauracji. Sporo osób,
zniecierpliwionych przeciągającym się oczekiwaniem, już wcześniej udała się na
własną rękę w poszukiwaniu innych lokali. Część wróciła do autokaru, przy mnie
zostało niewiele osób, które, po skonsumowaniu bliskowschodniego fast-foodu,
udała się na spacer po Starym Mieście. Czasu jednak zostało już niewiele. Nie
zdołałam ani opowiedzieć wszystkiego co chciałam, ani pokazać. I tak wyjazd z Lublina był opóźniony o
godzinę, przez co grupa nie zrealizowała do końca planu wycieczki.
Przeprosiłam grupę, ale czy jakiekolwiek moje przeprosiny
zwrócą im zmarnowaną imprezę, której lwią część spędzili na oczekiwaniu na
zamówienie w, jednej z mających lepszą opinię, staromiejskich restauracji?
Do tej pory zawsze prowadziłam moje grupy właśnie tam. Nigdy
nie było zastrzeżeń. Teraz jednak wiem, że posiadanie dobrej opinii i licznej klienteli jest w stanie wszystko
popsuć. Wydawało mi się to niepojęte, że, wobec tak licznej konkurencji, można
w ten sposób potraktować gości. A jednak! Zatem od teraz dam zarobić innym
lokalom, może nie tak popularnym, ale za to szanującym klienta i jego pieniądze
– a przecież każda taka grupa, oznacza dla restauratora kilkuset złotowy zysk,
nie licząc napiwków. A wystarczyło przecież, by obsługa, przed przyjęciem
zamówienia, zastanowiła się, czy rzeczywiście mogą nas przyjąć. Nic by się nie
stało, jakbym ten jeden, jedyny raz,
usłyszała: „Przepraszamy, nie damy rady, Państwo są zbyt liczną
grupą...”. Co zadecydowało ze tak się nie stało? Pogoń za zyskiem za wszelką
cenę? Chyba tak. Finał całej sprawy jest jednak taki, że lokal ma u mnie krechę
jak stąd do Władywostoku. Cóż.
Agata
środa, 26 czerwca 2013
Przyzwyczajenie...
Nie tak znów dawno miałem
bojowe zadanie. Polegało ono na tym, że kiedy skończyłem opowieści diabła Czarciwąsa
w Lubelskiej Trasie Podziemnej, miałem się również jako diabeł pojawić na powietrzni
i oprowadzić grupę z podziemi, po zabytkach, które widzieli na makietach. Troszkę
stremowany, bo przecież wystawiałem swe „diabelskie przebranie” na widok
publiczny, a nie miałem żadnej pewności co do reakcji mieszkańców naszego
grodu. Cóż jednak, powiedziało się A trzeba powiedzieć B. Wylazłem z podziemi „diabelsko
pięknie” przystrojony z jakże figlarnymi różkami na głowie oraz ciągnącym się
diablim ogonkiem i czekałem na grupę, która dopiero zbliżała się do wyjścia. Już
po pierwszych reakcjach troszkę mnie zdenerwowanie i trema opuściły.
Mieszczanie bowiem lubią zarówno anielskie istoty opiekujące się Lublinem, jak
i diabły, które ferowały sprawiedliwe wyroki w Trybunale Koronnym.
Grupa wyszła z Podziemi i
zaczęła się opowieść diabelska na powierzchni starego miasta. Wszystko szło jak
po maśle, aż do czasu przejścia przez bramę w Wieży Trynitarskiej. Zazwyczaj
prowadząc wycieczki stawałem tuż koło Archikatedry , w pobliży Archiwum
Państwowego i opowiadałem dzieje budowli. Tak było również i tym razem.
Potoczystą mową przedstawiałem właśnie wydarzenia odbudowy świątyni po pożarze,
kiedy zauważyłem mieszczkę lubelską w starszym wieku przyglądającą mi się
badawczo. Na początku nie zwracałem uwagi, ale widać ciekawość mieszczki była
większa niż moja, zbliżyła się i zapytała:
- Czy diabeł nie boi się krzyża?
No tak! Odwróciłem
się i uprzytomniłem sobie natychmiast,
że tuż za moim ulubionym miejscem do opowiadania stoi wielgachny krzyż.
Nie chcąc „wyjść z roli”
zakrzyknąłem jedynie diabelskie:
- Brrrrrrrrrr, toć nie
zauważyłem onego znaku, brrrrrrrrr ...
I natychmiast (jako że
opowieść właśnie się skończyła) poprowadziłem grupę dzieciaków w stronę „kamienia
nieszczęścia”.
Odwróciłem się jednak,
pomykając w diabelskich susach, i zobaczyłem uśmiechniętą twarz starszej pani. Do
tej pory nie wiem czy z powodu złapania „diabła za rogi” i zapędzenia go w „kozi
(bo nie diabli) róg”, czy też z powodu radości wynikającej z mojej pociesznej
roli jako lubelskiego przewodnika.
Kiedy ją spotkam
następnym razem, będę musiał ją o to zapytać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)